Widok krainy z Bromo |
Jeszcze w Makassarze zdecydowaliśmy z Anią, że Surabaję ze względu na ograniczenie czasowe odpuszczamy sobie. Po drodze z Surabai do Malangu chcieliśmy zatrzymać się jeszcze w Lusi. Lusi to jezioro ropne powstałe na skutek nieostrożnych wierceń, przez ostatnie kilka lat z odwiertu wylewa się ropo-błoto, zalało już kilka wiosek i nikt nie jest w stanie przewidzieć jak długo to jeszcze będzie trwać. Skala tej katastrofy już jest olbrzymia, ale cała sprawa jest sprytniewyciszana. Właściciel firmy, która spowodowała wybuch błota jest jednym z najbogatszych Indonezyjczyków i wielu polityków i media ma w kieszeni. Sprawą pokierował tak, że zamiast pociągnąć firmę do odpowiedzialności, w Indonezji mówi się o tym jako o katastrofie naturalnej, o ile mówi się w ogóle. Link do wikipedii: http://en.wikipedia.org/wiki/Sidoarjo_mud_flow
Jednak z powodu spóźnienia było już zdecydowanie za późno by tam się
wybrać. W ogóle nie byliśmy pewni czy zdążymy na autobus mający zawieźć nas do
Malangu, który ruszał gzdieś z południa miasta, czyli z drugiej strony i nie
wiadomo dokładnie o której.
Wysiadka ze statku była dosyć chaotyczna. Podobnie
jak w Makassarze gdy statek dopiero cumował i tu odbyła się przepychanka między
pracownikami portowymi, którzy jak tylko otworzyły się specjalna luka statku,
szybko tam wbiegali i pomagali ludiom wynosić ich pakunki, oczywiście za odpowiednią
opłatą. Tak w Makassarze jak i w Surabai było to ze 20 chłopa, którzy prawie że
się bili najpierwsze miejsca na podstawianych schodach. Chyba by zgarnąć jak największe paczki, bo po
tym widziałem, że nie oszczędzali się i na raz nosili straszne ich ilości. My
na szczęście żadnych paczek nie mieliśmy i staliśmy w kolejce do wyjścia
głównego, w którym też było dosyć niespokojnie i czuć było napięcie tłumu walącego
do wyjścia. Wszyscy widać gdzieś się spieszyli. Jak tylko zeszliśmy na ląd to dopiero
zaczął się prawdziwy chaos. Wszyscy biegali i krzyczeli. Rodziny czekające na
siebie nawoływały się wzajemnie, większość podróżnych, która jechała gdzieś
dalej wykrzykiwała nazwy miejscowości do których chcą się dostać, a największy
harmider robili jednak naganiacze prywatnych autobusów i samochodów, którzy
wyłapywali ludzi chcących dostać się tam gdzie akurat miał jechać transport.
Szybko takich ludzi wyciągali z tłumu, by zdążyć przed konkurencyjnym naganiaczem i uniknąć targowania.
Jako bule od razu szybko zostaliśmy zauważeni i obstawieni przez
naganiaczy, jak dowiedzieli się, że jedziemy do Malangu to nastąpiła rotacja i
przystąpili do nas już tylko naganiacze malangowi, ale my mówiliśmy, że
jedziemy regularnym, tańszym autobusem, bo tak to za drogo. Najpierw po prostu
chcieli nas szybko wsadzić do samochodu, ale jak im kilka razy wyraźnie
powiedziałem, że najpierw ustalamy cenę (żelazna zasada w Indonezji) to trochę
niezadowoleni ale zaczęli zniżać początkową cenę i targować się z nami i między
sobą. Gdy w końcu jeden z nich zaoferował zdawało się cenę nie do pobicia, a
przy tym niewiele wyższą od tej którą spodziewaliśmy się uzyskać w niepewnym
autobusie zgodziliśmy się i zostaliśmy zaprowadzeni do samochodu, w którym od
razu zostaliśmy posadzeni. W samochodzie czekał nas nieoczekiwany widok, kierowca to był
człowiek, którego autentycznie przestraszyłem się od pierwszego jego odezwania. Wielki, z przodu głowy łysy, z tyłu długie włosy, ale to nie
to stanowiło o jego strasznej wyjątkowości. Był to jego głos. Najniższy i najbardziej chrapliwo-bulgoczący głos jaki zdarzyło mi się słyszeć. Jak
jakiegoś potwora, albo głównego zbója z gry komputerowej. Przywitałem się i
chciałem upewnić się co do ceny wynegocjonowanej z naganiacz. A on odrwacając
się do mnie z siedzenia kierowcy w te słowy — Dont worry Mister, dont worry, u
see everything all right, hehehe — zaśmiał się. Wydało mi się to bardzo złowieszcze
I wcale mnie nie uspokoiło. Po tym jeszcze wydawał jakieś zdawkowe informacje
z naganiaczem w lokalnym języku głosem, od którego kości kruszały. Na
szczęście, jedna pani, która siedziała obok nas potwierdziła, że tak tak,
jedziemy do Malangu, więc uspokoiliśmy się i już po chwili ruszyliśmy. Po tym
też dojechaliśmy i zrobiliśmy parę innych rzeczy, pomijam je jako chyba mniej
ciekawe, skupię się tylko na wejściu na Bromo.
Widok z drogi na Bromo |
Bromo Mountain to taki
must seen Indonezji, no a Malangu to już zupełnie przede wszystkim. Żeby nie
podążać szlakiem tysięcy turystów i iść na łatwiznę zdecydowaliśmy się na dużo
mniej popularny szlak od północy. W przewodniku było o nim napisane tylko tyle,
że łącznie powinno być 22 km. To w górach całkiem sporo, więc wystartowaliśmy
ranusieńko, poprzedniego dnia robiąc odpowiednie zakupy. Chcieliśmy dojechać
jakieś autobusem 50km na miejsce i zacząć pieszą wspinaczkę ok. godz. 11 tak, żeby na
wieczór dojść na ostatnią stację przed punktem widokowym, z którego jest widok
na jeden z najwspanialszych wschodów słońca i następnego dnia o świcie wdrapać
się tam ze 3 km jeszcze pod górę i zastać wschód. To był jednak plan, który nie
został zrealizowany. Początek wydawał się całkiem niezły, lekko mżyło ale nie
za bardzo, wiał wiaterek, spoko. Szliśmy drogą asfaltową, ale samochody czy
motory przejechały zaledwie kilka razy. Nie było też żadnych znaków, więc
trochę nie wiedzieliśmy w jakim punkcie jesteśmy. Po jakiś 3 godzinach okazało
się, że wygląda na to, że przeszliśmy zaledwie 5 km! Trochę nie mogliśmy
zrozumieć jak to możliwe, a plan przejścia kolejnych 17 km tego samego dnia
trochę stracił na wiarygodności. Powoli zaczęło się robić coraz stromiej,
weszliśmy też w chmury i zaczął padać deszcz. Najpierw to po prostu była mgła,
potem pojedyncze duże krople by ostatecznie zaczęło lać, ale nie deszczem jaki
do tej pory było mi dane w Indonezji doświadczać na co dzień, tylko deszczem
górskim, to znaczy tak zimnym, że palce u nóg, przez które przelewała się
spływająca z góry woda, odmarzały mi. Ania miała porządne buty, ja tylko klapki,
ale i tak po jakieś godzinie zacząłem na tym wygrywać bo jej buty zaraz
zamokły, no a z mokrych butów to pożytek niewielki. Mimo, że droga była
asfaltowa to spływająca z niej woda i straszna stromizna powodowała, że wcale
nie było tak bezpiecznie i bardzo łatwo było się poślizgnąć. Poruszaliśmy się
bardzo bardzo powoli, noga za nogą i tak dając z siebie wszystko. Za każdą straszną stromizną przed zakrętem
mieliśmy nadzieję, że to będzie już koniec, albo, że chociaż będzie
mniej stromo, jednak za każdym razem kończyło się to rozczarowaniem i wymuszoną
determinacją.
Z boków drogi była przepaść, albo czasem nawet dwie po jej obu
stronach. Na mniej stromych zboczach widać było uprawy ziemniaków, kukurydzy i
kapusty. Po drodze minęliśmy jakąś budkę, w której para rolników chowała się
przed deszczem. Zaproponowali żebyśmy się schronili póki nie przestanie padać, ale wydało
się nam to zupełnie zbyteczne, bo od dawna byliśmy już przemoczeni, deszcz wcale nie
zapowiadał się skończyć, a my byliśmy już sporo spóźnieni.
Kapucha i ziemniaki |
Po kolejnej godzinie męczącej wspinaczki,
w chmurach i deszczu naszym oczom zaczęła ukazywać się wioska. Szare kształty
wielkich budynków wynurzały się z mgły i piętrzyły nad sobą. Weszliśmy tak jak
nas prowadziła ścieżka do wioski, która zdawała się być martwa, albo śpiąca
jakimś snem zapomnienia. Oprócz szumu deszczu i wody chlustającej w rynnach i
burzącej się w kanałach nie było słychać żadnych innych odgłosów. Domy tu opierały
się swoimi ścianami o skały, wciskały w szczeliny i pięły się w raz z górą
coraz wyżej, niknąc we mgle. Były one jak na Indonezję niespotykanie sporych
rozmiarów, prawie zawsze dwu piętrowe co w górach jest tu rzadko spotykane. Między
domami biegły wąskie na pół metra ścieżki, przykryte dachami i przez to bardzo mroczne. Tworzyły one siatkę gęstych i wąskich połączeń między domami tak by nie
trzeba było wychodzić na deszcz chcąc się przedostać z jednego domu do
drugiego. Idąc powoli przez wieś i zadziwiając się jej ciszą i kolejnymi
uliczkami i budynkami wynurzającymi się z przesłaniającej wszystko mgły, w
pewnym momencie ujrzeliśmy kobietę przyglądającą się nam z progu swojego domu.
Gdy zatrzymaliśmy na niej chwilę wzrok, dała znać ręką byśmy podeszli bliżej. Z
początku wcale nie byliśmy do tego tacy skłonni, wszystko to było dziwne i napawało
nas pewnym lękiem. Kobieta jednak uśmiechnęła się i wskazując ręką na niebo
powiedziała:
– Deszcz – Pokiwaliśmy
głową, rzeczywiście, padało.
– Wejdźcie.
Po Chwili wątpliwości i krótkiej wymianie zdań z Anią, zdecydowaliśmy
się wejść.
Rzeczywisćie byliśmy bardzo zmęczeni, głodni, mokrzy i zziębnięci.
Dom kobiety
wyróżniał się nie tylko swoimi małymi rozmiarami, ale i kolorami,
był pomarańczowy, podczas gdy większość innych zabudowań była po prostu w
kolorze cementu. W środku podłogi wyłożone były kafelkami, i wcale nie było w
nim wiele cieplej niż na zewnątrz, ale nie padało. Kobieta, która cały czas
zachęcała nas byśmy weszli i się nie krępowali zaraz znikła w głębi domu. Widać dom musiał mieć z tyłu jakąś
dobudówkę, której z początku nie zauważyliśmy. Słychać tam było jakieś odgłosy,
ale żadnych rozmów nie było. Trochę nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić, ale
zdjęliśmy mokre rzeczy i przebraliśmy się w suche, które na szczęście mieliśmy w
nieprzemakalnych plecakach. Po dłuższej chwili dostaliśmy gorącą herbatę i zaraz
po tym obiad, który łapczywie zjedliśmy. Później zostaliśmy zaproszeni do
kuchni i małego ognia przy którym ciężko się było ogrzać, ale gorliwie
próbowaliśmy, bo jak tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się nam się od razu o wiele chłodniej. Ciężko było nam porozumieć się z kobietą poza zupełnie
podstawowymi rzeczami, jak sama nam wytłumaczyła nie za bardzo dobrze mówi w
bahasa indonesia. Dla prawie wszystkich Indonezyczjyków język
indonezyjski jest dopiero drugim językiem, którego teraz dzieci uczą się na
poziomie szkoły podstawowej, jest to też język telewizji i w ogóle wszelkich
rzeczy oficjalnych. W domu w gronie rodzinnym mówi się prawie zawsze w językach
lokalnych, których nawiasem mówiąc jest w Indonezji około 400. Po pewnym czasie
do kuchni weszli też ojciec i syn, atmosfera się ociepliła i zaczęliśmy luźną
rozmowę podsuwając nasze zmarznięte stopy w kierunku maleńkiego paleniska.
Wszystko to było dosyć niecodzienne, ale też bardzo miłe, bo cały czas
częstowali nas wszystkim co mieli, jedzeniem, słodyczami i ciepłymi herbatkami.
Początkowo myśleliśmy, że zostaniemy tu tylko na chwilę na popas, ale rodzina
cały czas nam odradzała dalszą podróż, padało i było już ciemno. Mówili, że i
tak nic byśmy nie zobaczyli w nocy we mgle, „lepiej, idźcie rano”. Ale my nie
mieliśmy tyle czasu, żeby iść rano, a poza tym chcieliśmy zobaczyć sławny
wschód słońca nad Bromo. Stanęło na tym, że jedynym możliwym wyjściem jest
wynajęcie kierowców, którzy na skuterach dotransportują nas do następnej wsi, z
której to podejdziemy na szczyt już piechotą. Przyszło dwoje ludzi i zaczęliśmy
dogadywać się co do ceny. Umówiliśmy w końcu się na kwotę i na wyjazd o 1 w
nocy, do tego czasu mieliśmy po prostu spać.Trochę dziwnie się czuliśmy w obcym
domu i łóżku, ale rodzina wyglądała jakby było to zupełnie naturalne, więc w
końcu usnęliśmy. Obudzeni przez kierowców nad ranem, "szybko, szybko jedziemy", wstaliśmy i jeszcze trochę śpiący zapakowaliśmy się na motory, uprzednio bardzo dziękując rodzinie, która tymczasowo bez łóżka wylądowała na podłodze.
Podróż trochę jak ze snu. Początkowo nie widzieliśmy prawie nic, stopniowo jednak mgła rozrzedzała się, ukazując nam niezwykłe widoki. Jechaliśmy przez pustynię, po bezdrożach wydm i wyschniętych rzek nie mając pojęcia jak daleko ciągnie się ten krajobraz. Kierowcy jechali na wyczucie bo nie było żadnych dróg, albo raczej to co mogło być drogą ciągnęło i plątało się na wszelkie możliwe sposoby. Czasem trzeba było schodzić z motorów i podpychać je pod jakąś wyjątkowo stromą górkę albo powoli spuszczać w półtora metrowa skarpę chyba po rzecze z obfitego deszczu. Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do wioski, skąd mieliśmy iść pieszo, ale uznaliśmy, że i tak nie zdążylibyśmy wdrapać się na szczyt na czas więc za dodatkową opłatą mieliśmy podjechać już na sam szczyt. Okazało się to zdecydowanie mądrą decyzją, bo droga była dwukrotnie dłuższa niż nam początkowo opowiadali (co z resztą przypuszczaliśmy) i chyba jeszcze stromsza niż ta którą wspinaliśmy się poprzedniego dnia, tak że motor czasem nie dawał rady i niektóre odcinki musiałem pokonywać pieszo. Po drodze minęliśmy człowieka leżącego na asfalcie, na ostrym zakręcie, nikt nie zareagował więc się spytałem mojego kierowcę, czy widział i że może trzeba mu pomóc.
Podróż trochę jak ze snu. Początkowo nie widzieliśmy prawie nic, stopniowo jednak mgła rozrzedzała się, ukazując nam niezwykłe widoki. Jechaliśmy przez pustynię, po bezdrożach wydm i wyschniętych rzek nie mając pojęcia jak daleko ciągnie się ten krajobraz. Kierowcy jechali na wyczucie bo nie było żadnych dróg, albo raczej to co mogło być drogą ciągnęło i plątało się na wszelkie możliwe sposoby. Czasem trzeba było schodzić z motorów i podpychać je pod jakąś wyjątkowo stromą górkę albo powoli spuszczać w półtora metrowa skarpę chyba po rzecze z obfitego deszczu. Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do wioski, skąd mieliśmy iść pieszo, ale uznaliśmy, że i tak nie zdążylibyśmy wdrapać się na szczyt na czas więc za dodatkową opłatą mieliśmy podjechać już na sam szczyt. Okazało się to zdecydowanie mądrą decyzją, bo droga była dwukrotnie dłuższa niż nam początkowo opowiadali (co z resztą przypuszczaliśmy) i chyba jeszcze stromsza niż ta którą wspinaliśmy się poprzedniego dnia, tak że motor czasem nie dawał rady i niektóre odcinki musiałem pokonywać pieszo. Po drodze minęliśmy człowieka leżącego na asfalcie, na ostrym zakręcie, nikt nie zareagował więc się spytałem mojego kierowcę, czy widział i że może trzeba mu pomóc.
– To człowiek szalony, on często tu śpi.
Zastanawiałem się jak to jeszcze możliwe, że jeszcze żyje. Raz, że
było naprawdę zimno i padał deszcz, dwa, że jeszcze nikt go nie przejechał. No
ale może miejscowi kierowcy znali jego kwaterę. Na szczycie byliśmy pierwsi, ale już po
niedługim czasie zaczęli zjeżdżać ludzie, głównie dowożeni jeepami z wioski, do
której początkowo mieli nas dowieźć kierowcy. Przyjechało ich tam strasznie
dużo, chyba z dwieście osób, tak, że ci ostatni musieli podchodzić pod górę
już pieszo, bo nie było miejsca na kolejne samochody. A wschód? Cóż
spodziewaliśmy się tego już od rana ze względu na chmury, okazał się zupełnym
rozczarowaniem. Wyglądał tak:
Przejaśnia się i zaczynamy widzieć gdzie my właściwie jesteśmy |
To nie Bromo, tylko góra tuż obok |
Koniec dróżki wokół krateru Bromo |
Bromo puszcza dym |
Ja gdzieś w złowrogiej naturze |
Taka okolica, ta biała plamka to jeep |
Po Bromo, wróciliśmy piechotą do wioski skąd mieliśmy wracać, tam też zjedliśmy szproty, które przyjechały z Anią aż z Manado, tj. kilka tysięcy kilometrów.
Naturalnie oprócz Bromo robiliśmy tez inne rzeczy. W ogóle w Malangu
bardzo nam się podobało. Bije Makassar właściwie w każdej kategorii. Jest
mniejszy, czystszy, bardziej przestronny i zielony, temepratura jest bardzo
przyjemna (Malang jest w górach, więc w dzień to tylko około 25 stopni),
mniejsze korki i przede wszystkim dużo niższe ceny. Jawa w porównaniu do Sulawesi
jest tania, ale Malang to obok Yogyakarty najtańsze miasto. Co jeszcze? Malang to miasto uniwersyteckie, samych Darmasisw z pięciu różnych
uniwersytetów jest około 80, więc nie narzekają na brak towarzystwa. Poza tym
podobno wszyscy oni (z wyjątkiem jednej Węgierki, która już pojechała, tęskniła
do chłopa), są z Malangu zadowoleni! Uniwersytety o nich dbają, mają
porządne zajęcia i dużo aktywności pozalekcyjnych organizowanych przez Uniwersytety. Poza tym w Malangu jest sporo cool miejsc, których klimat nie
odbiega od cool miejsc europejskich, jakieś kafejki, bary, puby, klimatyczne kawiarenki z tradycyjnymi herbatami, głośne bary z różnymi piwami, próżno by
tego szukać w Makssarze. Byliśmy też na koncercie dubstepowym na, którym ludzie
tańczyli i były dziewczyny piły piwo i paliły papierosy. Tak na marginesie,
Indonezyjczy trochę nie wiedzą jak się mają zachować przy muzyce rozrywkowej,
tzn. jak najbardziej ją lubią, ale nie bardzo tańczą tylko tak się kiwają. Może
dla tego, że wszystkie tańce mają tu bardzo ścisłe reguły i nie ma tu takiej
dowolności jak na polskich balach czy dyskotekach. Z miłych rzeczy, na Jawie
ludzie piją mleko, choć nie w dużych ilościach, ale standardowo można znaleźć
jogurt w sklepach i ja znalazłem taki specjalny sklep gdzie robili i sprzedawali świeże
mleka smakowe, jogurty i lody. Po raz pierwszy od wyjazdu kupiłem sobie świeże
mleko i jogurt, były pyszne.
Foto z owocem tamaryndowca, niesmaczny |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz