poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Java cz. 2


Widok krainy z Bromo

Jeszcze w Makassarze zdecydowaliśmy z Anią, że Surabaję ze względu na ograniczenie czasowe odpuszczamy sobie. Po drodze z Surabai do Malangu chcieliśmy zatrzymać się jeszcze w Lusi. Lusi to jezioro ropne powstałe na skutek nieostrożnych wierceń, przez ostatnie kilka lat z odwiertu wylewa się ropo-błoto, zalało już kilka wiosek i nikt nie jest w stanie przewidzieć jak długo to jeszcze będzie trwać. Skala tej katastrofy już jest olbrzymia, ale cała sprawa jest sprytniewyciszana. Właściciel firmy, która spowodowała wybuch błota jest jednym z najbogatszych Indonezyjczyków i wielu polityków i media ma w kieszeni. Sprawą pokierował tak, że zamiast pociągnąć firmę do odpowiedzialności, w Indonezji mówi się o tym jako o katastrofie naturalnej, o ile mówi się w ogóle. Link do wikipedii: http://en.wikipedia.org/wiki/Sidoarjo_mud_flow
Jednak z powodu spóźnienia było już zdecydowanie za późno by tam się wybrać. W ogóle nie byliśmy pewni czy zdążymy na autobus mający zawieźć nas do Malangu, który ruszał gzdieś z południa miasta, czyli z drugiej strony i nie wiadomo dokładnie o której.

Wysiadka ze statku była dosyć chaotyczna. Podobnie jak w Makassarze gdy statek dopiero cumował i tu odbyła się przepychanka między pracownikami portowymi, którzy jak tylko otworzyły się specjalna luka statku, szybko tam wbiegali i pomagali ludiom wynosić ich pakunki, oczywiście za odpowiednią opłatą. Tak w Makassarze jak i w Surabai było to ze 20 chłopa, którzy prawie że się bili najpierwsze miejsca na podstawianych schodach. Chyba by zgarnąć jak największe paczki, bo po tym widziałem, że nie oszczędzali się i na raz nosili straszne ich ilości. My na szczęście żadnych paczek nie mieliśmy i staliśmy w kolejce do wyjścia głównego, w którym też było dosyć niespokojnie i czuć było napięcie tłumu walącego do wyjścia. Wszyscy widać gdzieś się spieszyli. Jak tylko zeszliśmy na ląd to dopiero zaczął się prawdziwy chaos. Wszyscy biegali i krzyczeli. Rodziny czekające na siebie nawoływały się wzajemnie, większość podróżnych, która jechała gdzieś dalej wykrzykiwała nazwy miejscowości do których chcą się dostać, a największy harmider robili jednak naganiacze prywatnych autobusów i samochodów, którzy wyłapywali ludzi chcących dostać się tam gdzie akurat miał jechać transport. Szybko takich ludzi wyciągali z tłumu, by zdążyć przed konkurencyjnym naganiaczem i uniknąć targowania.

Jako bule od razu szybko zostaliśmy zauważeni i obstawieni przez naganiaczy, jak dowiedzieli się, że jedziemy do Malangu to nastąpiła rotacja i przystąpili do nas już tylko naganiacze malangowi, ale my mówiliśmy, że jedziemy regularnym, tańszym autobusem, bo tak to za drogo. Najpierw po prostu chcieli nas szybko wsadzić do samochodu, ale jak im kilka razy wyraźnie powiedziałem, że najpierw ustalamy cenę (żelazna zasada w Indonezji) to trochę niezadowoleni ale zaczęli zniżać początkową cenę i targować się z nami i między sobą. Gdy w końcu jeden z nich zaoferował zdawało się cenę nie do pobicia, a przy tym niewiele wyższą od tej którą spodziewaliśmy się uzyskać w niepewnym autobusie zgodziliśmy się i zostaliśmy zaprowadzeni do samochodu, w którym od razu zostaliśmy posadzeni. W samochodzie czekał nas nieoczekiwany widok, kierowca to był człowiek, którego autentycznie przestraszyłem się od pierwszego jego odezwania. Wielki, z przodu głowy łysy, z tyłu długie włosy, ale to nie to stanowiło o jego strasznej wyjątkowości. Był to jego głos. Najniższy i najbardziej chrapliwo-bulgoczący głos jaki zdarzyło mi się słyszeć. Jak jakiegoś potwora, albo głównego zbója z gry komputerowej. Przywitałem się i chciałem upewnić się co do ceny wynegocjonowanej z naganiacz. A on odrwacając się do mnie z siedzenia kierowcy w te słowy — Dont worry Mister, dont worry, u see everything all right, hehehe — zaśmiał się. Wydało mi się to bardzo złowieszcze I wcale mnie nie uspokoiło. Po tym jeszcze wydawał jakieś zdawkowe informacje z naganiaczem w lokalnym języku głosem, od którego kości kruszały. Na szczęście, jedna pani, która siedziała obok nas potwierdziła, że tak tak, jedziemy do Malangu, więc uspokoiliśmy się i już po chwili ruszyliśmy. Po tym też dojechaliśmy i zrobiliśmy parę innych rzeczy, pomijam je jako chyba mniej ciekawe, skupię się tylko na wejściu na Bromo.
Widok z drogi na Bromo

     
 Bromo Mountain to taki must seen Indonezji, no a Malangu to już zupełnie przede wszystkim. Żeby nie podążać szlakiem tysięcy turystów i iść na łatwiznę zdecydowaliśmy się na dużo mniej popularny szlak od północy. W przewodniku było o nim napisane tylko tyle, że łącznie powinno być 22 km. To w górach całkiem sporo, więc wystartowaliśmy ranusieńko, poprzedniego dnia robiąc odpowiednie zakupy. Chcieliśmy dojechać jakieś autobusem 50km na miejsce i zacząć pieszą wspinaczkę ok. godz. 11 tak, żeby na wieczór dojść na ostatnią stację przed punktem widokowym, z którego jest widok na jeden z najwspanialszych wschodów słońca i następnego dnia o świcie wdrapać się tam ze 3 km jeszcze pod górę i zastać wschód. To był jednak plan, który nie został zrealizowany. Początek wydawał się całkiem niezły, lekko mżyło ale nie za bardzo, wiał wiaterek, spoko. Szliśmy drogą asfaltową, ale samochody czy motory przejechały zaledwie kilka razy. Nie było też żadnych znaków, więc trochę nie wiedzieliśmy w jakim punkcie jesteśmy. Po jakiś 3 godzinach okazało się, że wygląda na to, że przeszliśmy zaledwie 5 km! Trochę nie mogliśmy zrozumieć jak to możliwe, a plan przejścia kolejnych 17 km tego samego dnia trochę stracił na wiarygodności. Powoli zaczęło się robić coraz stromiej, weszliśmy też w chmury i zaczął padać deszcz. Najpierw to po prostu była mgła, potem pojedyncze duże krople by ostatecznie zaczęło lać, ale nie deszczem jaki do tej pory było mi dane w Indonezji doświadczać na co dzień, tylko deszczem górskim, to znaczy tak zimnym, że palce u nóg, przez które przelewała się spływająca z góry woda, odmarzały mi. Ania miała porządne buty, ja tylko klapki, ale i tak po jakieś godzinie zacząłem na tym wygrywać bo jej buty zaraz zamokły, no a z mokrych butów to pożytek niewielki. Mimo, że droga była asfaltowa to spływająca z niej woda i straszna stromizna powodowała, że wcale nie było tak bezpiecznie i bardzo łatwo było się poślizgnąć. Poruszaliśmy się bardzo bardzo powoli, noga za nogą i tak dając z siebie wszystko. Za każdą straszną stromizną przed zakrętem  mieliśmy nadzieję, że to będzie już koniec, albo, że chociaż będzie mniej stromo, jednak za każdym razem kończyło się to rozczarowaniem i wymuszoną determinacją.
Kapucha i ziemniaki
Z boków drogi była przepaść, albo czasem nawet dwie po jej obu stronach. Na mniej stromych zboczach widać było uprawy ziemniaków, kukurydzy i kapusty. Po drodze minęliśmy jakąś budkę, w której para rolników chowała się przed deszczem. Zaproponowali żebyśmy się schronili póki nie przestanie padać, ale wydało się nam to zupełnie zbyteczne, bo od dawna byliśmy już przemoczeni, deszcz wcale nie zapowiadał się skończyć, a my byliśmy już sporo spóźnieni.

Po kolejnej godzinie męczącej wspinaczki, w chmurach i deszczu naszym oczom zaczęła ukazywać się wioska. Szare kształty wielkich budynków wynurzały się z mgły i piętrzyły nad sobą. Weszliśmy tak jak nas prowadziła ścieżka do wioski, która zdawała się być martwa, albo śpiąca jakimś snem zapomnienia. Oprócz szumu deszczu i wody chlustającej w rynnach i burzącej się w kanałach nie było słychać żadnych innych odgłosów. Domy tu opierały się swoimi ścianami o skały, wciskały w szczeliny i pięły się w raz z górą coraz wyżej, niknąc we mgle. Były one jak na Indonezję niespotykanie sporych rozmiarów, prawie zawsze dwu piętrowe co w górach jest tu rzadko spotykane. Między domami biegły wąskie na pół metra ścieżki, przykryte dachami i przez to bardzo mroczne. Tworzyły one siatkę gęstych i wąskich połączeń między domami tak by nie trzeba było wychodzić na deszcz chcąc się przedostać z jednego domu do drugiego. Idąc powoli przez wieś i zadziwiając się jej ciszą i kolejnymi uliczkami i budynkami wynurzającymi się z przesłaniającej wszystko mgły, w pewnym momencie ujrzeliśmy kobietę przyglądającą się nam z progu swojego domu. Gdy zatrzymaliśmy na niej chwilę wzrok, dała znać ręką byśmy podeszli bliżej. Z początku wcale nie byliśmy do tego tacy skłonni, wszystko to było dziwne i napawało nas pewnym lękiem. Kobieta jednak uśmiechnęła się i wskazując ręką na niebo powiedziała:
 – Deszcz – Pokiwaliśmy głową, rzeczywiście, padało.
 – Wejdźcie.
Po Chwili wątpliwości i krótkiej wymianie zdań z Anią, zdecydowaliśmy się wejść.
Rzeczywisćie byliśmy bardzo zmęczeni, głodni, mokrzy i zziębnięci. Dom kobiety
wyróżniał się nie tylko swoimi małymi rozmiarami, ale i kolorami, był pomarańczowy, podczas gdy większość innych zabudowań była po prostu w kolorze cementu. W środku podłogi wyłożone były kafelkami, i wcale nie było w nim wiele cieplej niż na zewnątrz, ale nie padało. Kobieta, która cały czas zachęcała nas byśmy weszli i się nie krępowali zaraz znikła w głębi domu. Widać dom musiał mieć z tyłu jakąś dobudówkę, której z początku nie zauważyliśmy. Słychać tam było jakieś odgłosy, ale żadnych rozmów nie było. Trochę nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić, ale zdjęliśmy mokre rzeczy i przebraliśmy się w suche, które na szczęście mieliśmy w nieprzemakalnych plecakach. Po dłuższej chwili dostaliśmy gorącą herbatę i zaraz po tym obiad, który łapczywie zjedliśmy. Później zostaliśmy zaproszeni do kuchni i małego ognia przy którym ciężko się było ogrzać, ale gorliwie próbowaliśmy, bo jak tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się nam się od razu o wiele chłodniej. Ciężko było nam porozumieć się z kobietą poza zupełnie podstawowymi rzeczami, jak sama nam wytłumaczyła nie za bardzo dobrze mówi w bahasa indonesia.  Dla  prawie wszystkich Indonezyczjyków język indonezyjski jest dopiero drugim językiem, którego teraz dzieci uczą się na poziomie szkoły podstawowej, jest to też język telewizji i w ogóle wszelkich rzeczy oficjalnych. W domu w gronie rodzinnym mówi się prawie zawsze w językach lokalnych, których nawiasem mówiąc jest w Indonezji około 400. Po pewnym czasie do kuchni weszli też ojciec i syn, atmosfera się ociepliła i zaczęliśmy luźną rozmowę podsuwając nasze zmarznięte stopy w kierunku maleńkiego paleniska. Wszystko to było dosyć niecodzienne, ale też bardzo miłe, bo cały czas częstowali nas wszystkim co mieli, jedzeniem, słodyczami i ciepłymi herbatkami. Początkowo myśleliśmy, że zostaniemy tu tylko na chwilę na popas, ale rodzina cały czas nam odradzała dalszą podróż, padało i było już ciemno. Mówili, że i tak nic byśmy nie zobaczyli w nocy we mgle, „lepiej, idźcie rano”. Ale my nie mieliśmy tyle czasu, żeby iść rano, a poza tym chcieliśmy zobaczyć sławny wschód słońca nad Bromo. Stanęło na tym, że jedynym możliwym wyjściem jest wynajęcie kierowców, którzy na skuterach dotransportują nas do następnej wsi, z której to podejdziemy na szczyt już piechotą. Przyszło dwoje ludzi i zaczęliśmy dogadywać się co do ceny. Umówiliśmy w końcu się na kwotę i na wyjazd o 1 w nocy, do tego czasu mieliśmy po prostu spać.Trochę dziwnie się czuliśmy w obcym domu i łóżku, ale rodzina wyglądała jakby było to zupełnie naturalne, więc w końcu usnęliśmy. Obudzeni przez kierowców nad ranem, "szybko, szybko jedziemy", wstaliśmy i jeszcze trochę śpiący zapakowaliśmy się na motory, uprzednio bardzo dziękując rodzinie, która tymczasowo bez łóżka wylądowała na podłodze.


Podróż trochę jak ze snu. Początkowo nie widzieliśmy prawie nic, stopniowo jednak mgła rozrzedzała się, ukazując nam niezwykłe widoki. Jechaliśmy przez pustynię, po bezdrożach wydm i wyschniętych rzek nie mając pojęcia jak daleko ciągnie się ten krajobraz. Kierowcy jechali na wyczucie bo nie było żadnych dróg, albo raczej to co mogło być drogą ciągnęło i plątało się na wszelkie możliwe sposoby.  Czasem trzeba było schodzić z motorów i podpychać je pod jakąś wyjątkowo stromą górkę albo powoli spuszczać w półtora metrowa skarpę chyba po rzecze z obfitego deszczu.  Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do wioski, skąd mieliśmy iść pieszo, ale uznaliśmy, że i tak nie zdążylibyśmy wdrapać się na szczyt na czas więc za dodatkową opłatą mieliśmy podjechać już na sam szczyt. Okazało się to zdecydowanie mądrą decyzją, bo droga była dwukrotnie dłuższa niż nam początkowo opowiadali (co z resztą przypuszczaliśmy) i chyba jeszcze stromsza niż ta którą wspinaliśmy się poprzedniego dnia, tak że motor czasem nie dawał rady i niektóre odcinki musiałem pokonywać pieszo. Po drodze minęliśmy człowieka leżącego na asfalcie, na ostrym zakręcie, nikt nie zareagował więc się spytałem mojego kierowcę, czy widział i że może trzeba mu pomóc.
­– To człowiek szalony, on często tu śpi.
Zastanawiałem się jak to jeszcze możliwe, że jeszcze żyje. Raz, że było naprawdę zimno i padał deszcz, dwa, że jeszcze nikt go nie przejechał. No ale może miejscowi kierowcy znali jego kwaterę. Na szczycie byliśmy pierwsi, ale już po niedługim czasie zaczęli zjeżdżać ludzie, głównie dowożeni jeepami z wioski, do której początkowo mieli nas dowieźć kierowcy. Przyjechało ich tam strasznie dużo, chyba z dwieście osób, tak, że ci ostatni musieli podchodzić pod górę już pieszo, bo nie było miejsca na kolejne samochody. A wschód? Cóż spodziewaliśmy się tego już od rana ze względu na chmury, okazał się zupełnym rozczarowaniem. Wyglądał tak:


Przejaśnia się i zaczynamy widzieć gdzie my właściwie jesteśmy

To nie Bromo, tylko góra tuż obok
Nasz kierowca powiedział nam, że w cały styczniu i lutym wschód słońca było widać może 3 razy, ale tego oczywiście turystom nikt nie powie. Po wchodzie słońca standardowo, zjechaliśmy na dół i weszliśmy już na sam wulkan. Sama kraina, która teraz odsłaniała się spośród mgły i nocy wyglądała zupełnie fantastycznie. Warto tam było pojechać mimo deszczu i braku wschodu słońca. Sam wulkan nie był jednak jakiś wyjątkowy i mimo, że był to mój pierwszy wulkan byłem nieco zawiedziony, żadnych wybuchów, niewieka dziura i trochę dymił.



Koniec dróżki wokół krateru Bromo


Bromo puszcza dym


Ja gdzieś w złowrogiej naturze



Taka okolica, ta biała plamka to jeep





Po Bromo, wróciliśmy piechotą do wioski skąd mieliśmy wracać, tam też zjedliśmy szproty, które przyjechały z Anią aż z Manado, tj. kilka tysięcy kilometrów.

I zjechaliśmy bardzo długo okrężną drogą do Malangu.
Widok z wioski koło Bromo






Naturalnie oprócz Bromo robiliśmy tez inne rzeczy. W ogóle w Malangu bardzo nam się podobało. Bije Makassar właściwie w każdej kategorii. Jest mniejszy, czystszy, bardziej przestronny i zielony, temepratura jest bardzo przyjemna (Malang jest w górach, więc w dzień to tylko około 25 stopni), mniejsze korki i przede wszystkim dużo niższe ceny. Jawa w porównaniu do Sulawesi jest tania, ale Malang to obok Yogyakarty najtańsze miasto. Co jeszcze? Malang to miasto uniwersyteckie, samych Darmasisw z pięciu różnych uniwersytetów jest około 80, więc nie narzekają na brak towarzystwa. Poza tym podobno wszyscy oni (z wyjątkiem jednej Węgierki, która już pojechała, tęskniła do chłopa), są z Malangu zadowoleni! Uniwersytety o nich dbają, mają porządne zajęcia i dużo aktywności pozalekcyjnych organizowanych przez Uniwersytety. Poza tym w Malangu jest sporo cool miejsc, których klimat nie odbiega od cool miejsc europejskich, jakieś kafejki, bary, puby, klimatyczne kawiarenki z tradycyjnymi herbatami, głośne bary z różnymi piwami, próżno by tego szukać w Makssarze. Byliśmy też na koncercie dubstepowym na, którym ludzie tańczyli i były dziewczyny piły piwo i paliły papierosy. Tak na marginesie, Indonezyjczy trochę nie wiedzą jak się mają zachować przy muzyce rozrywkowej, tzn. jak najbardziej ją lubią, ale nie bardzo tańczą tylko tak się kiwają. Może dla tego, że wszystkie tańce mają tu bardzo ścisłe reguły i nie ma tu takiej dowolności jak na polskich balach czy dyskotekach. Z miłych rzeczy, na Jawie ludzie piją mleko, choć nie w dużych ilościach, ale standardowo można znaleźć jogurt w sklepach i ja znalazłem taki specjalny sklep gdzie robili i sprzedawali świeże mleka smakowe, jogurty i lody. Po raz pierwszy od wyjazdu kupiłem sobie świeże mleko i jogurt, były pyszne.

Foto z owocem tamaryndowca, niesmaczny



Drzewo w parku botanicznym i Ania


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz