poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Java cz. 4

Góra-wulkan Slamet, prawie 3,5 tyś m.p.p.m.  Niedaleko Purwokerto, towarzyszyła nam cały czas, nieważne gdzie się nie ruszaliśmy Slamet zwykle wystawał gdzieś na horyzoncie z głową w chmurach. Tu nie wygląda tak imponująco bo już jesteśmy wysoko w górach. Gdybyśmy mieli więcej czasu to byśmy się tam wspięli, ale pouczeni przygodą z Bromo, a także ostrzeżeniami że trasa jest dużo trudniejsza niż Bromo, szczególnie gdy pada deszcz i woda spływa tą samą trasą, którą się wspina, oraz że co roku ktoś tam ginie, darowaliśmy sobie



          Z Malangu nocnym autobusem pojechaliśmy do Purwokerto. Miłe jest to, że większość nocnych autobusów, ma wliczone w cenę posiłek nocny, czyli zatrzymujemy się gdzieś w jakiejś przydrożnej jadłodajni i jemy ile chcemy. Proste, ale smaczne. Purwokerto nie jest specjalnie znane na turystycznej mapie Indonezji, powodem dla którego tam jechaliśmy była rodzina Agi (imię męskie!), przyszłego męża Ani. Aga jest bratem Melindy, która to była na rocznym stypendium w Polsce i zaprzyjaźniła się w tym czasie z Anią. Przypadkowo w Manado (północ Celebes), do którego chciała jechać Ania w ramach Darmasiswy pracuje Aga. No więc jak Ania dostała się do Manado, to Aga ze względu na Melindę miał się Anią zaopiekować i generalnie pomóc jej się odnaleźć w nowym kraju i mieście. Zaopiekował się tak dobrze, że już po kilku miesiącach byli razem, a jak gdy jechałem z Anią na Jawę to już myśleli o ślubie, choć rodzinom nic nie mówili. Początkowy plan była taki, że Aga chciał przedstawić Anię swojej rodzinie, ale okazało się, że  z jakiś tam powodów nie może wyjechać z Manado i Ania pojechała tam sama, to jest, ze mną. No więc Ania miała misję zrobienia dobrego wrażenie na rodzicach Agi i Melindy i wkupić się w ich łaski jako krypto synowa. Oczywiście mieliśmy też spędzić czas z Melindą, która w tym czasie miała przerwę w studiach i była w domu. Ja zostałem zapowiedziany jako "przyjaciel" ale po indonezyjsku tak jak po angielsku nie ma rozróżnienia na rodzaj żeński i męski i jakoś tak wszyło, że wszyscy łącznie z Melindą myśleli że jestem Ani przyjaciółką. Więc gdy dotarliśmy zdziwienie wszystkich było dosyć intensywne, podobnie jak moje zażenowanie. No bo jak to, przyjeżdża dziewczyna syna, a zamiast przyjaciółki z którą miała przyjechać, wysiada z Autobusu z jakimś dryblasem, o co chodzi? (tak dryblasem. przynajmniej w Indonezji). Więc zmiana planów, bo początkowo miałem (miałam?) spać z Anią w pokoju, ale chłopak z dziewczyną nawet przyjaciele w jednym pokoju w Indonezji raczej spać nie mogą, więc został przyszykowany inny pokój. Podobno w moim pokoju czasem ktoś widział ducha, ale ja na szczęście nic nie czułem, (w przeciwieństwie do naszego mieszkania w Malangu, gdzie ktoś co noc chodził po schodach i wszyscy w budynku byli przekonani, że to duch. Z resztą w nocy poszedłem do łazienki i on rzeczywiście tam chodził, to jest nie widziałem go, ale słyszałem jakby był ktoś chodził z pięć metrów ode mnie, ale to tak na marginesie). Ania przed przyjazdem była zestresowana sytuacją, jak i zadaniem, które przed nią stało, jak tylko przyjechała to zaczęła się wysładzać i śmiać perliczo z mamą Agi, próbując znaleźć tę nić kobiecego porozumienia, dla mężczyzn nie dostępną. Chyba jednak tę partię wygrała, min. śmiejąc się ze swojego biednego chłopaka na śmiesznych zdjęciach sprzed 15 lat.

          Melinda, jak wspomniałem studiowała przez rok w Warszawie, miasto i kraj bardzo polubiła i choć pewne rzeczy jej przeszkadzały to chciałaby mieszkać w Polsce/Europie, choć rodzicom tego nie mówi. Poza tym Melinda, choć zupełnie nie sprawia wrażenia jest aktywnym członkiem jakiejś adventure group, w której to chodzi się na wyprawy, wspina na góry, zwiedza jaskinie i inne takie rzeczy. Melinda nawet musiała spędzić  2 dni sama w lesie, żeby zostać pełnoprawnym członkiem, czy jakoś tak. W każdym razie z Melindą i jej kolegami z tej adventure group wybraliśmy się do gorących źródeł i wodospadu. Z ostatniego miejsca gdzie można dotrzeć motorem trzeba jeszcze iść jakąś godzinę pod górę. Gorące źródła są tam dobrem publicznym, turystów tam prawie nigdy nie ma, za to szczególnie w weekend wiele miejscowych spędza tam czas, zażywając gorących zdrowotnych kąpieli i to mimo konieczności godzinnego podchodzenia pod górę. Po drodze znalazłem krzak cynamonowy. Można zedrzeć z niego korę i żuć sobie świeży cynamon.


.
Pola ryżowe, które mijaliśmy po drodze. Zamieszczam, żeby można było zobaczyć jak to funkcjonuje. Widać tu te wszystkie rurki i ciurkającą wodę. Super!! ;)





Droga pod górę. Czasem były schody czasem nie.

I widzimy wodospad. Woda jest w nim ciepła/gorąca. To zależy w którym miejscu zażywa się kąpieli. Oczywiście czym wyżej, bliżej źródła tym woda gorętsza.

Tu jakoś tego nie widać, ale wejście do jaskini jest prawie mojego wzrostu. Jaskinia ma kilka metrów głębokości , ale płynie tam gorąca woda i generalnie jest super, a te skały nie są śliskie tylko szorstkie jak krowi język i bardzo łatwo się po nich chodzi.

Tu widać lepiej. Melinda. Dziewczyny indonezyjskie zawsze kąpią się w ubraniach, z resztą mężczyźni często też.



A teraz widok jak z kosmosu. To jest jedno ze źródeł tej gorącej i bogatej w siarkę wody. Woda wypływająca z tych paszczo-wagin (formacja naturalna) jest zbyt gorąca, że wytrzymać dłuższą chwilę.


...ale można stanąć na specjalnych kamykach i zrobić oryginalne zdjęcie


Zażywam siarkowego masażu nóg. 4 zł.

           Następnego dnia w ramach rekompensaty za brak wspinaczki na górę Slamet, dziewczyny postanowiły "campingować" w lesie, że to super i przygoda. Od początku nie widziałem w tym sensu, wspinać się gdzieś tylko po to, żeby spędzić tam noc i następnego dnia zejść z powrotem. Poza tym, a może przede wszystkim była pochmurny dzień i zbierało się na deszcz, a wspinaczka i nocowanie w deszczu nie jest niczym przyjemnym. Naturalnie "mogłem nie iść", no ale oczywiście poszedłem, bo co miałem robić. Rzeczywiście niedługo jak zaczęliśmy się wspinać zaczęło padać, a my się ślizgać, co czasem było dosyć niebezpieczne zważywszy na stromizny. Zrobiło się już ciemno, a do tego w błocie utknął mi klapek i przy wyciąganiu stopy rozwaliła mu się gumka (a to był klapek za...!! argh! o klapkach może opowiem innym razem), więc dalej szedłem boso. Wydaje mi się że bose nogi wcale nie są złe w górach, tj. jeśli skupić się na samej przyczepności to lepiej mi się wspina boso (o ile nie pada), ale schodzi już w butach. Z resztą miałem już za sobą doświadczenie chodzenia boso w górach w Torajy, też mi się popsuły klapki. Ślizgając się i babrając w błocie w końcu doszliśmy do miejsca gdzie mieliśmy nocować i musieliśmy rozstawić namiot, tj nie namiot, bo namiotu nie mieliśmy, tylko samą brezentową płachtę w strugach deszczu. Padało strasznie gwałtownie i woda w zasadzie już nie wsiąkała, i wszystko było mokre. Co za sens iść ja jedną noc do lasu w czasie deszczu!? Ale marudziłem tylko w myślach. W końcu jakoś się prowizorycznie rozłożyliśmy pod brezentem, ale choć osłaniał nas od deszczu to i tak byliśmy już cali mokrzy. Dodatkowo denerwującym faktem była obecność takich robaków, coś podobnego do pijawek, tylko mniejsze, które wpijały się i wysysały krew, z tym, że nie czuło się tego zupełnie i można było je tylko przypadkiem zobaczyć. Taką pijawkę dawało usunąć się wyłącznie przy pomocy ognia. Już po kilku godzinach wszyscy broczyliśmy krwią, bo choć ranki, które zostawiają są malutkie, to tak jak pijawki, rozrzedzają krew i rana sączy się i sączy. W końcu zjedliśmy kolację i udoskonaliśmy obóz. Okazało się, że jesteśmy całkiem niedaleko źródeł, które odwiedziliśmy przed wczoraj. Razem z dwójką chłopaków postanowiliśmy je znaleźć, nie było to jednak łatwe bo oni sami nie byli pewni drogi. W końcu po jakiś 3 kwadransach przedzierania się przez las w ciągłym, choć słabym deszczu dotarliśmy źródeł. Zmarznięci i przemoknięci zaczęliśmy oblewać się gorącą wodą i zatykając jeden rurę skierowaliśmy gorącą wodę do prawie pustego basenu. Po jakieś pół godzinie był już na tyle pełen gorącej wody, że można było się w nim przyjemnie wylegiwać, a po jakimś czasie nawet pływać. To było wspaniałe doświadczenie rekompensujące mi wszystkie trudy dnia, była to też moja pierwsza gorąca kąpiel od początku mojego pobytu w Indonezji! true story. Leżałem tak zraszany od góry lekkim deszczykiem przez kilka godzin i byłem szczęśliwy. Chętnie bym tam został na całą noc, ale chłopaki chcieli już wracać, a zostać samemu nocą w górach w basenie w kraju pełnym duchów i szaleńców nie chciałem. No więc powrót i koniec rozmarzania się w cieplutkiej wodzie. 

Nasz obóz następnego dnia rano.

A tak na marginesie. Spytałem jednego chłopaka, czy są tu węże albo skorpiony, a on na to że oczywiście że są, wstał poszukał czegoś pod kilkoma drzewami i po chwili przyniósł mi w rękach skorpiona. Skorpion był mały i podobno nie mógł spowodować więcej niż wysokiej gorączki, nie mniej był żywym skorpionem!
już na dole. Jak widać po minie było suuuper.
                                                 Na dole, czekał już na nas tata Melindy i pojechaliśmy się odświeżyć się na wodospad. O proszę bardzo odświeżamy się :

Byliśmy też na jakimś ślubie znajomych Melindy. oczywiście mamy foto. Potem było "jedzone".


A to zdjęcie z rodziną brata mamy Melindy. Ta mała i psotna dziewczynka pojechała z  nami później w góry do ogrodów herbacianych.


Gdzieś w międzyczasie. ("międzyczas" już nie jest podkreślany na czerwono)




Widok z drogi do ogrodów herbacianych



To już plantacje herbaty




Ostatniego dnia przed wyjazdem do Jogjakraty tata Melindy zawiózł nas do ogrodów herbacianych w górach. Droga tam była przepiękna, a same ogrody ogromne i połączone z innymi "rodzinnymi" atrakcjami, jak spływ rzeką w wielkim łabędziu, albo japońskie schrony z drugiej wojny światowej. Tunele rzeczywiście były długie i szerokie, choć nie wysokie (dla Japończyków) i cały czas musiałem uważać na głowę. Podziemne tunele powstały gdy Japonia już zaczęła przegrywać wojnę i przygotowywała się na obronę wyspy. Ich funkcja była nie tyle obronna co raczej maskująca obecność armii japońskiej i umożliwiająca szybkie przedostanie się z jednej strony gór na drugą, Do ich budowy wykorzystywano zniewoloną ludność lokalną, podobno w czasie robót z wycieńczenia zginęło tu kilka tysięcy ludzi.











Sama plantacje jest gigantyczna, rozciąga się na nie wiem ilu setkach czy tysiącach hektarów. Jej właścicielem jest jedna firma, która nawet zbudowała wieś pracowniczą z własną szkoła, meczetem i sklepami. W ogrodach było bardzo ładnie i miło. Liście herbaty można zrywać z krzaczka i żuć, choć ich smak wcale herbaciany nie jest. Co innego zapach, który unosi się w powietrzu i jest jak najbardziej herbaciany, lekki i przyjemny.





Od lewej: tata i mama Melindy, dziewczynka pożyczona od rodziny.

Mój pomysł :)



Wracając z ogrodów zobaczyliśmy jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w moim życiu. Zdjęcia nie oczywiście nie oddają tego co się widzi na prawdę, ale był to widok tak piękny, że do nawet teraz wzruszam się na jego wspomnienie :)

















Slamet, papa, jutro wyjeżdżamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz