poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Ducu



            Dziś opowiem wam o Ducu. Ducu poznałem w autobusie, który wiózł nowo przybyłych stypendystów darmasiswy z lotniska w Jakarcie do hotelu. Z Ducu dość szybko nawiązałem rozmowę, był miłym, otwartym, wesołym chłopakiem, a przede wszystkim jak ja miał studiować w Makassarze, choć na innym uniwersytecie. Ducu, pierwsze wrażenie zrobił na mnie dobre, choć wydał mi się nieco nadpobudliwy, roztargniony i infantylny, ale był chyba najmłodszym darmasiswą, bo miał ledwie 18 lat. W czasie jazdy zatłoczonymi i brudnymi ulicami Jakarty, Ducu zachwycał się palmami, które co jakiś rosły koło drogi, jak sam przyznał widział palmy po raz pierwszy w życiu i okazywał pewne rozczarowanie moim brakiem entuzjazmu. Gdy on się podniecał palmami i "pięknem przyrody", ja raczej widziałem wszechobecny syf, smog i tysiące samochodów. W toku rozmowy dowiedziałem się, że Ducu jest Rumunem, ale ze względu na jakąś ciężką sytuację rodzinną, matka wyjechała do Francji, a on z ojcem do Norwegii, gdzie ten go po jakim czasie zostawił i wrócił do Rumunii i tak Ducu trafił do czegoś w rodzaju sierocińca. Powiedział też, że ma dziewczynę w Makassarze od dwóch lat i dla tego wybrał Makassar i że pewnie już tam zostanie albo wróci z nią do Norwegii.
- poważnie masz tam dziewczynę?
- No tak, mam, od dwóch lat.
-Wow!, to jak często się widujecie?
- No, już dwa lata się nie widzimy...
-Ajć, to ciężko. Poznałeś ją w Europie?
- Nie, nie, ona nigdy nie wyjeżdzała z Indonezji.
- Aha, to ty już byłeś wcześniej w Indonezji, tak?
- Nie, nie, pierwszy raz tu jestem
- To gdzie ją poznałeś?
- No zgadaliśmy się na facebooku.
- Wow, nieźle, a gdzie się zobaczyliście po raz pierwszy?
- No jeszcze się bezpośrednio nie widzieliśmy, ale codziennie rozmawiamy przez skype’a.
Historia zrobiła na mnie spore wrażenie, ale równocześnie włączył mi się pewien mechanizm obronny, chroniący mnie przed szaleństwem tego świata, nad Ducu zawisł migający na czerwono "alert!".
Tak czy siak zaziomowaliśmy się i ilekroć widzieliśmy się w hotelu w czasie trzech dni ceremonii otwarcia, przybijaliśmy sobie soczyste piąteczki. Jako, że Ducu dostał się do innego niż ja uniwersytetu, poleciał też innym samolotem (wiem, to bez sensu, ale "bez sensu" jest tu czymś bardzo powszechnym) i choć może wydawać się to mało prawdopodobne, już go nigdy potem nie widziałem. A to dlaczego... Całą historię znam z pośredniej relacji, ale za to z dwóch różnych źródeł więc raczej było jak napiszę, tym bardziej, że sam Ducu nie robił ze swoich przygód wielkiej tajemnicy...

          Pierwszego dnia jak tylko Ducu dotarł do Makassaru spotkał się ze swoją dziewczyną i w domu jej babci kochali się i ona straciła dziewictwo. Chyba nie muszę tłumaczyć jak głupie i nieodpowiedzialne i prawdopodobnie brzemienne w skutkach może być takie zachowanie, tym bardziej, zdecydowanie bardziej tym bardziej w kraju muzułmańskim. W każdym razie jakiś czas później wynajęli wspólny domek i zamieszkali razem. Najpierw Ducu był zachwycony, podobno miłość kwitła i dobrze im było ze sobą. Nie jest to jednak bajka, ale prawdziwe życie, gdzie miłość często nie trwa wiecznie, w tym przypadku można mówić o trzech tygodniach. Mniej więcej po tym czasie Ducu zaczął narzekać że jego dziewczyna Hidrawati, zaczyna się trochę rządzić.
Początkowo, wszyscy studenci darmasiswy byli trochę pod szkrzydłami ustasa Lali (o którym pisałem chyba w pierwszym wpisie, a którego osoba i historie z nim związane zdecydowanie warte są opisania), który min. organizował dla nas dodatkowe zajęcia z języka indonezyjskiego, a w Forcie Rotterdam, gdzie się to odbywało, czasem spotykaliśmy się większą grupa i było to takie zaprzyjaźnione miejsce. I Ducu też się tam pojawiał, chociaż tak jakoś wyszło że zawsze się mijaliśmy. Pewnego razu Ducu pożalił się Lali na swoją dziewczynę, która go podobno źle traktuje i krótko trzyma. Lala powiedział, że to „załatwi”, zadzwonił do dziewczyny i zaczął od „czy wiesz kim jestem?” Niestety dziewczyna nie wiedziała, co pewnie zmniejszyło efekt zaplanowany przez "najstarszego syna ostatniego króla Makassaru", więc Lala musiał się przedstawić, a następnie w dosyć ostrych słowach napominał ją i karcił za jej zachowanie w stosunku do Ducu. Że zamiast go ograniczać powinna jak najwięcej mu pokazywać, że on jest tu gościem i powinna być za niego odpowiedzialna i się nim opiekować, a nie tylko zabraniać i „czy ona w ogóle wie co to jest bugiska gościnność?, że zupełnie nie taka jak ona się zachowuje i takie i inne i tak jakoś przez 10 minut. Ducu tak się przestraszył sytuacji, że nie widział co ma robić i dopiero po namowie moich kolegów, że chyba musi po prostu wrócić do domu, rzeczywiście tam pojechał. Po tym już się w Forcie ani razu nie pojawił. Okazało się  że Hidrawati tak przestraszyła się Lali, że płakała przez parę godzin, po tym zrobiła Ducu awanturę i zabroniła mu więcej chodzić do Fortu Rotterdam i widzieć się z Lalą i tym sposobem Ducu wyleciał forcianej społeczności.
Jasno było widać, że Ducu ma ze swoją dziewczyną spore problemy. Raz się nią zachwycał i przebąkiwał coś o małżeństwie, innym razem chciał z nią jak najszybciej zerwać, bo jak mówił „już nie dawał rady”.  Rzeczywiście wydawało się, a potem okazywało, że Hidrawati coraz bardziej kontroluje i zniewala Ducu. Z resztą stosunkowo szybko wszyscy zaczęli mu doradzać, żeby się jak najszybciej z nią rozstał, ale nawet jeśli Ducu się z tym zgadzał, to nie podejmował w tym celu żadnych decyzji. W śród nas zaczęła dominować opinia, że oprócz tego że Ducu znalazł się w naprawdę ciężkiej sytuacji, to jest po prostu głupi i nie wie nic o życiu.
Po pewnym czasie, może dwóch miesiącach od przyjazdu, Ducu przestał się pojawiać na jakichkolwiek spotkaniach towarzyskich i chodził tylko na zajęcia obowiązkowe na uniwersytecie, po których od razu szybko znikał. Raz jednak udało się go przekonać po usilnych namowach innych darmasiswów i Ducu przyszedł na imprezkę (na której mnie nie było) u Yusufa (z Arabii Saudysjskiej) ze swoją dziewczyną. Podobno sprawiała wrażenie niczym się nie wyróżniającej, nie za mądrej nastolatki. W sumie to do dziś nie wiemy ile ma lat. Ducu w czasie imprezy zamęczał innych beznadziejnymi piosenkami z youtuba i potłukł Yusefowi fajkę wodną, podobno „ze swojej głupoty” i swoim zachowaniem wszystkich do siebie zniechęcił. Było to ostatnie "wyjście" Ducu.
Ducu nie kolegował się za bardzo z innymi studentami z uniwersytetu, mimo że był całkiem sympatyczny, Ducu po prostu z chwilą końca zajęć leciał na parking po motor i szybko wracał do domu. Ducu z resztą nie ukrywał, że musi się tak spieszyć bo tak każe mu Hidrawati. Nie pozwalała mu ona opuszczać domu poza koniecznym chodzeniem na zajęcia, a ze wszystkich zmian w planie musiał się jej natychmiast tłumaczyć telefonicznie. Wkrótce okazało się, że Hidrawati go również bije. Najpierw nikt nie zwrócił uwagi, potem myśleli, że Ducu widocznie musi się cały czas przewracać, bo jest mocno roztargnionym chłopakiem, potem jednak Ducu przyznał się do prawdy. Ducu zaprawdę był bardzo roztrzepanym chłopakiem, wiecznie czegoś zapominał, gubił siebie i swoje rzeczy. Miał też problem z odnajdywaniem swojego skutera na parkingu pośród setek innych. Raz Yusef chciał mu zrobić żart i poprosił parkingowego, żeby przestawił motor Ducu w inne miejsce. Po zajęciach Ducu jak zwykle pośpieszył od razu na parking a Yusef z nim, nie mogąc jednak znaleźć swojego skutera, Ducu zaczął wpadać w panikę przeradzającą się w prawdziwą histerię. Zaczął wykrzykiwać, że jego dziewczyna daje mu tylko 5 minut od końca zajęć do kiedy ma być w domu i że jak on się spóźni to ona go zabije. Najpierw Yusef się tylko śmiał, ale gdy zobaczył że Ducu prawie płacze w rozpaczy i szaleństwie szybko wskazał mu motor, którym Ducu ledwie trzymając się na nogach popędził do domu. Wszystko to nie trwało nawet dziesięciu minut, a jednak następnego dnia Ducu przyszedł na zajęcia z niebieskim limem na całe oko.
Innym razem wszyscy studenci darmasiswy z obu uniwersytetów musieli się stawić w biurze imigracyjnym celem jakiś formalności, które mnie się udało załatwić już wcześniej. Gdy czekali na jakieś tam procedury czy wydanie dokumentów, Ducu cały czas rozmawiał przez telefon z Hidrawati, cały czas tj. prawie dwie godziny. Hidrawati opierniczała go, że za długo nie ma go w domu i widocznie jakoś mu wymyślała, Ducu za to błagał ją by go słuchała, zaklinał się, że mówi prawdę i jako dowód że jest w biurze imigracyjnym, a nie gdzieś indziej chciał podawać urzędników do słuchawki, którzy nie wiedzieli o co mu chodzi. Ducu chyba nie widział jak żenujący i śmieszny przedstawia widok, mimo, że podobno zrobił show na całe biuro. Prosił Hidrawati o spokój i żeby się na niego nie gniewała, chciał już nawet wracać z powrotem do domu nie doczekawszy się swojej kolejki, ale Wildan odpowiedzialny za wszystkie sprawy wizowe zabronił mu, bo potem byłoby tylko więcej problemów. Okazało się również, że całe stypendium, które Ducu dostawał, musiał oddawać Hidrawati, a gdy chciał cobie cokolwiek kupić musiał prosić ją o pieniądze, których zazwyczaj mu nie dawała.

           W końcu po wielu nieskutecznych decyzjach i próbach  rozstania się i wyprowadzki, w których Ducu zwyczajnie nie miał siły i woli wyrwać się z pod władzy swojej dziewczyny, poprosił o pomoc nauczycielkę i opiekunkę darmasiswów ze swojego uniwersytetu. Powiedział jej, że nie może już mieszkać ze swoją dziewczyną bo jest prześladowany i bity i poprosił, żeby nauczycielka znalazła mu jakieś inne miejsce do mieszkania. Ona przyjęła go z miejsca do swojego domu, mimo że mąż był temu przeciwny jako, że mają córkę w tym samym wieku co Ducu i sąsiadom mogło by się to nie spodobać. Naturalnie dla tej zacnej pani było to rozwiązanie tylko tymczasowe, więc zaczęła podsuwać Ducu różne propozycje mieszkaniowe, na początku akademik tamtejszego uniwersytetu (który z resztą widziałem i nie odbiega on wcale od standardu polskiego, wyjąwszy turecką toaletę). Ducu jednak nawet nie chciał o tym słyszeć, a jako główny powód podawał właśnie obrzydliwy dla niego kibelek turecki i że on nigdy w życiu z tego nie skorzystał i nie skorzysta (co prawdę mówiąc w Indonezji jest raczej nie możliwe) i że musi mieć prawdziwy sedes. Nauczycielka więc po pewnych staraniach znalazła mu jakiś tani i całkiem niezły domek do wynajęcia. Ducu jednak wcale nie chciał się wyprowadzać, bo u nauczycielki było mu bardzo dobrze, nikt go nie bił, nie zabierał pieniędzy, a nawet darmowo karmił. Ducu więc poskarżył się rektorowi uniwersytetu jaka to nauczycielka jest zła dla niego, że w ogóle mu nie pomaga, a teraz wygania z własnego domu, kiedy on nie ma gdzie mieszkać. Biednej nauczycielce dostała się bura od rektora, choć pewnie po wszystkim udało jej się wszystko wytłumaczyć (pokłóciła się z mężem, bo wbrew jego woli pozwoliła Ducu mieszkać w swoim domu. Obraził się też na nią brat, bo przez całą sytuację nie miała czasu się z nim spotkać, kiedy on właśnie był w Makassarze). Rektor wysłuchał Ducu ze zrozumieniem, jednak nie był na tyle naiwny by proponować mu własne mieszkanie i w końcu udało mu się przekonać Ducu  do zamieszkania w domu znalezionym przez nauczycielkę.

          To jednak nie koniec tej fantastycznej historii. Po jakimś tygodniu od kiedy Ducu zamieszkał w nowym miejscu, Hidrawati wyśledziła go wracającego z uniwersytetu, po czym mimo zgody Ducu i podobno nawet fizycznego oporu Hidrawati wprowadziła się do nowego mieszkania, z tym że tym razem wraz ze swoją siostrą. Mieszkali tak ponad miesiąc i w sumie niewiele zmieniło się w porównaniu ze wcześniejszą sytuacją oprócz siostry w mieszkaniu.
W sylwestrowy wieczór o dwunastej w nocy Ducu zaczął puszczać fajerwerki. Sam na swoim osiedlu. Przyszedł sąsiad i powiedział, że co on sobie w ogóle wyobraża puszczać fajerwerki w środku nocy. Na to Ducu zaczął się z nim spierać, że przecież jest sylwester i ma do tego zupełne prawo. Wyszła z tego kłótnia i zaczęli się bić. Oczywiście zaraz zbiegła się masa sąsiadów (w Indonezji gdy coś się dzieje, tłum pojawia się znikąd i w jednej chwili), a Ducu uciekł przed nimi i schował się w swoim domu. Wygląda jednak na to, że sąsiedzi, albo od początku Ducu nie lubili, albo musiał im powiedzieć coś naprawdę niemiłego, bo myślę, że musieli mieć lepszy powód niż same fajerwerki, w każdym razie tłum zaczął walić w drzwi chcąc wedrzeć się do środka. W samym domu straszna sytuacja, bo dwie dziewczyny piszczą i wrzeszczą ze strachu a Ducu nie wie czy ma trzymać drzwi czy gdzieś się chować. W końcu ludzie wyważyli drzwi, dorwali Ducu i go skopali. Musiało być to jednak trochę pobłażliwe traktowanie. Ducu na szczęście nie odniósł żadnych poważnych ran, skończyło się jedynie na ciele całym w siniakach, szczęśliwie bo takie sytuacje często kończą się nożami w ciele.
Chwilę po tym incydencie Ducu chciał lecieć na policję zgłosić pobicie, ale Hidrawati mu nie pozwoliła bo jako że nie byli małżeństwem a mieszkali razem, to mogło by tylko pogorszyć sprawę, gdyby policja przyjechała to prawdopodobnie jedynymi którzy ponieśliby jakieś konsekwencje byliby Ducu i jego dziewczyna. Hidrawati więc zamiast martwić się pobitym Ducu bała się, że ktoś może o incydencie donieść policji i zaczęła panikować i opieprzać biednego i pobitego Ducu, który mimo poczucia wielkiej i niesprawiedliwej krzywdy nie otrzymał znikąd wsparcia.

       Kiedy indziej Ducu opowiadał przytoczoną przeze mnie historię i żalił się Christinie, ale nie – jak można by się spodziewać – na swój los, na pobicie, na relacje z dziewczyną.
– Czy ty możesz sobie wyobrazić, że oni nie obchodzą Świąt Bożego Narodzenia i Nowego roku!? – wykrzykiwał Ducu, jakby odkrył jakąś wielką, straszną tajemnicę.
– No wiesz, trudno spodziewać się po Muzułmanach żeby obchodzili Boże Narodzenie...
– No ale mimo wszystko, tak w ogóle!? – po pół rocznym pobycie w Makassarze Ducu zdawał się być najbardziej poruszony właśnie tym.

        W końcu Ducu wyjechał, podobno jednak nie do Norwegii tylko, nie wiadomo dlaczego, do Rumunii, której szczerze nienawidził. Jak to trafnie i wyrozumiale skomentowała nauczycielka, którą Ducu tak źle potraktował. – To był po prostu chłopak, który znalazł się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie.      Jeden z wielu.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Java cz. 4

Góra-wulkan Slamet, prawie 3,5 tyś m.p.p.m.  Niedaleko Purwokerto, towarzyszyła nam cały czas, nieważne gdzie się nie ruszaliśmy Slamet zwykle wystawał gdzieś na horyzoncie z głową w chmurach. Tu nie wygląda tak imponująco bo już jesteśmy wysoko w górach. Gdybyśmy mieli więcej czasu to byśmy się tam wspięli, ale pouczeni przygodą z Bromo, a także ostrzeżeniami że trasa jest dużo trudniejsza niż Bromo, szczególnie gdy pada deszcz i woda spływa tą samą trasą, którą się wspina, oraz że co roku ktoś tam ginie, darowaliśmy sobie



          Z Malangu nocnym autobusem pojechaliśmy do Purwokerto. Miłe jest to, że większość nocnych autobusów, ma wliczone w cenę posiłek nocny, czyli zatrzymujemy się gdzieś w jakiejś przydrożnej jadłodajni i jemy ile chcemy. Proste, ale smaczne. Purwokerto nie jest specjalnie znane na turystycznej mapie Indonezji, powodem dla którego tam jechaliśmy była rodzina Agi (imię męskie!), przyszłego męża Ani. Aga jest bratem Melindy, która to była na rocznym stypendium w Polsce i zaprzyjaźniła się w tym czasie z Anią. Przypadkowo w Manado (północ Celebes), do którego chciała jechać Ania w ramach Darmasiswy pracuje Aga. No więc jak Ania dostała się do Manado, to Aga ze względu na Melindę miał się Anią zaopiekować i generalnie pomóc jej się odnaleźć w nowym kraju i mieście. Zaopiekował się tak dobrze, że już po kilku miesiącach byli razem, a jak gdy jechałem z Anią na Jawę to już myśleli o ślubie, choć rodzinom nic nie mówili. Początkowy plan była taki, że Aga chciał przedstawić Anię swojej rodzinie, ale okazało się, że  z jakiś tam powodów nie może wyjechać z Manado i Ania pojechała tam sama, to jest, ze mną. No więc Ania miała misję zrobienia dobrego wrażenie na rodzicach Agi i Melindy i wkupić się w ich łaski jako krypto synowa. Oczywiście mieliśmy też spędzić czas z Melindą, która w tym czasie miała przerwę w studiach i była w domu. Ja zostałem zapowiedziany jako "przyjaciel" ale po indonezyjsku tak jak po angielsku nie ma rozróżnienia na rodzaj żeński i męski i jakoś tak wszyło, że wszyscy łącznie z Melindą myśleli że jestem Ani przyjaciółką. Więc gdy dotarliśmy zdziwienie wszystkich było dosyć intensywne, podobnie jak moje zażenowanie. No bo jak to, przyjeżdża dziewczyna syna, a zamiast przyjaciółki z którą miała przyjechać, wysiada z Autobusu z jakimś dryblasem, o co chodzi? (tak dryblasem. przynajmniej w Indonezji). Więc zmiana planów, bo początkowo miałem (miałam?) spać z Anią w pokoju, ale chłopak z dziewczyną nawet przyjaciele w jednym pokoju w Indonezji raczej spać nie mogą, więc został przyszykowany inny pokój. Podobno w moim pokoju czasem ktoś widział ducha, ale ja na szczęście nic nie czułem, (w przeciwieństwie do naszego mieszkania w Malangu, gdzie ktoś co noc chodził po schodach i wszyscy w budynku byli przekonani, że to duch. Z resztą w nocy poszedłem do łazienki i on rzeczywiście tam chodził, to jest nie widziałem go, ale słyszałem jakby był ktoś chodził z pięć metrów ode mnie, ale to tak na marginesie). Ania przed przyjazdem była zestresowana sytuacją, jak i zadaniem, które przed nią stało, jak tylko przyjechała to zaczęła się wysładzać i śmiać perliczo z mamą Agi, próbując znaleźć tę nić kobiecego porozumienia, dla mężczyzn nie dostępną. Chyba jednak tę partię wygrała, min. śmiejąc się ze swojego biednego chłopaka na śmiesznych zdjęciach sprzed 15 lat.

          Melinda, jak wspomniałem studiowała przez rok w Warszawie, miasto i kraj bardzo polubiła i choć pewne rzeczy jej przeszkadzały to chciałaby mieszkać w Polsce/Europie, choć rodzicom tego nie mówi. Poza tym Melinda, choć zupełnie nie sprawia wrażenia jest aktywnym członkiem jakiejś adventure group, w której to chodzi się na wyprawy, wspina na góry, zwiedza jaskinie i inne takie rzeczy. Melinda nawet musiała spędzić  2 dni sama w lesie, żeby zostać pełnoprawnym członkiem, czy jakoś tak. W każdym razie z Melindą i jej kolegami z tej adventure group wybraliśmy się do gorących źródeł i wodospadu. Z ostatniego miejsca gdzie można dotrzeć motorem trzeba jeszcze iść jakąś godzinę pod górę. Gorące źródła są tam dobrem publicznym, turystów tam prawie nigdy nie ma, za to szczególnie w weekend wiele miejscowych spędza tam czas, zażywając gorących zdrowotnych kąpieli i to mimo konieczności godzinnego podchodzenia pod górę. Po drodze znalazłem krzak cynamonowy. Można zedrzeć z niego korę i żuć sobie świeży cynamon.


.
Pola ryżowe, które mijaliśmy po drodze. Zamieszczam, żeby można było zobaczyć jak to funkcjonuje. Widać tu te wszystkie rurki i ciurkającą wodę. Super!! ;)





Droga pod górę. Czasem były schody czasem nie.

I widzimy wodospad. Woda jest w nim ciepła/gorąca. To zależy w którym miejscu zażywa się kąpieli. Oczywiście czym wyżej, bliżej źródła tym woda gorętsza.

Tu jakoś tego nie widać, ale wejście do jaskini jest prawie mojego wzrostu. Jaskinia ma kilka metrów głębokości , ale płynie tam gorąca woda i generalnie jest super, a te skały nie są śliskie tylko szorstkie jak krowi język i bardzo łatwo się po nich chodzi.

Tu widać lepiej. Melinda. Dziewczyny indonezyjskie zawsze kąpią się w ubraniach, z resztą mężczyźni często też.



A teraz widok jak z kosmosu. To jest jedno ze źródeł tej gorącej i bogatej w siarkę wody. Woda wypływająca z tych paszczo-wagin (formacja naturalna) jest zbyt gorąca, że wytrzymać dłuższą chwilę.


...ale można stanąć na specjalnych kamykach i zrobić oryginalne zdjęcie


Zażywam siarkowego masażu nóg. 4 zł.

           Następnego dnia w ramach rekompensaty za brak wspinaczki na górę Slamet, dziewczyny postanowiły "campingować" w lesie, że to super i przygoda. Od początku nie widziałem w tym sensu, wspinać się gdzieś tylko po to, żeby spędzić tam noc i następnego dnia zejść z powrotem. Poza tym, a może przede wszystkim była pochmurny dzień i zbierało się na deszcz, a wspinaczka i nocowanie w deszczu nie jest niczym przyjemnym. Naturalnie "mogłem nie iść", no ale oczywiście poszedłem, bo co miałem robić. Rzeczywiście niedługo jak zaczęliśmy się wspinać zaczęło padać, a my się ślizgać, co czasem było dosyć niebezpieczne zważywszy na stromizny. Zrobiło się już ciemno, a do tego w błocie utknął mi klapek i przy wyciąganiu stopy rozwaliła mu się gumka (a to był klapek za...!! argh! o klapkach może opowiem innym razem), więc dalej szedłem boso. Wydaje mi się że bose nogi wcale nie są złe w górach, tj. jeśli skupić się na samej przyczepności to lepiej mi się wspina boso (o ile nie pada), ale schodzi już w butach. Z resztą miałem już za sobą doświadczenie chodzenia boso w górach w Torajy, też mi się popsuły klapki. Ślizgając się i babrając w błocie w końcu doszliśmy do miejsca gdzie mieliśmy nocować i musieliśmy rozstawić namiot, tj nie namiot, bo namiotu nie mieliśmy, tylko samą brezentową płachtę w strugach deszczu. Padało strasznie gwałtownie i woda w zasadzie już nie wsiąkała, i wszystko było mokre. Co za sens iść ja jedną noc do lasu w czasie deszczu!? Ale marudziłem tylko w myślach. W końcu jakoś się prowizorycznie rozłożyliśmy pod brezentem, ale choć osłaniał nas od deszczu to i tak byliśmy już cali mokrzy. Dodatkowo denerwującym faktem była obecność takich robaków, coś podobnego do pijawek, tylko mniejsze, które wpijały się i wysysały krew, z tym, że nie czuło się tego zupełnie i można było je tylko przypadkiem zobaczyć. Taką pijawkę dawało usunąć się wyłącznie przy pomocy ognia. Już po kilku godzinach wszyscy broczyliśmy krwią, bo choć ranki, które zostawiają są malutkie, to tak jak pijawki, rozrzedzają krew i rana sączy się i sączy. W końcu zjedliśmy kolację i udoskonaliśmy obóz. Okazało się, że jesteśmy całkiem niedaleko źródeł, które odwiedziliśmy przed wczoraj. Razem z dwójką chłopaków postanowiliśmy je znaleźć, nie było to jednak łatwe bo oni sami nie byli pewni drogi. W końcu po jakiś 3 kwadransach przedzierania się przez las w ciągłym, choć słabym deszczu dotarliśmy źródeł. Zmarznięci i przemoknięci zaczęliśmy oblewać się gorącą wodą i zatykając jeden rurę skierowaliśmy gorącą wodę do prawie pustego basenu. Po jakieś pół godzinie był już na tyle pełen gorącej wody, że można było się w nim przyjemnie wylegiwać, a po jakimś czasie nawet pływać. To było wspaniałe doświadczenie rekompensujące mi wszystkie trudy dnia, była to też moja pierwsza gorąca kąpiel od początku mojego pobytu w Indonezji! true story. Leżałem tak zraszany od góry lekkim deszczykiem przez kilka godzin i byłem szczęśliwy. Chętnie bym tam został na całą noc, ale chłopaki chcieli już wracać, a zostać samemu nocą w górach w basenie w kraju pełnym duchów i szaleńców nie chciałem. No więc powrót i koniec rozmarzania się w cieplutkiej wodzie. 

Nasz obóz następnego dnia rano.

A tak na marginesie. Spytałem jednego chłopaka, czy są tu węże albo skorpiony, a on na to że oczywiście że są, wstał poszukał czegoś pod kilkoma drzewami i po chwili przyniósł mi w rękach skorpiona. Skorpion był mały i podobno nie mógł spowodować więcej niż wysokiej gorączki, nie mniej był żywym skorpionem!
już na dole. Jak widać po minie było suuuper.
                                                 Na dole, czekał już na nas tata Melindy i pojechaliśmy się odświeżyć się na wodospad. O proszę bardzo odświeżamy się :

Byliśmy też na jakimś ślubie znajomych Melindy. oczywiście mamy foto. Potem było "jedzone".


A to zdjęcie z rodziną brata mamy Melindy. Ta mała i psotna dziewczynka pojechała z  nami później w góry do ogrodów herbacianych.


Gdzieś w międzyczasie. ("międzyczas" już nie jest podkreślany na czerwono)




Widok z drogi do ogrodów herbacianych



To już plantacje herbaty




Ostatniego dnia przed wyjazdem do Jogjakraty tata Melindy zawiózł nas do ogrodów herbacianych w górach. Droga tam była przepiękna, a same ogrody ogromne i połączone z innymi "rodzinnymi" atrakcjami, jak spływ rzeką w wielkim łabędziu, albo japońskie schrony z drugiej wojny światowej. Tunele rzeczywiście były długie i szerokie, choć nie wysokie (dla Japończyków) i cały czas musiałem uważać na głowę. Podziemne tunele powstały gdy Japonia już zaczęła przegrywać wojnę i przygotowywała się na obronę wyspy. Ich funkcja była nie tyle obronna co raczej maskująca obecność armii japońskiej i umożliwiająca szybkie przedostanie się z jednej strony gór na drugą, Do ich budowy wykorzystywano zniewoloną ludność lokalną, podobno w czasie robót z wycieńczenia zginęło tu kilka tysięcy ludzi.











Sama plantacje jest gigantyczna, rozciąga się na nie wiem ilu setkach czy tysiącach hektarów. Jej właścicielem jest jedna firma, która nawet zbudowała wieś pracowniczą z własną szkoła, meczetem i sklepami. W ogrodach było bardzo ładnie i miło. Liście herbaty można zrywać z krzaczka i żuć, choć ich smak wcale herbaciany nie jest. Co innego zapach, który unosi się w powietrzu i jest jak najbardziej herbaciany, lekki i przyjemny.





Od lewej: tata i mama Melindy, dziewczynka pożyczona od rodziny.

Mój pomysł :)



Wracając z ogrodów zobaczyliśmy jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w moim życiu. Zdjęcia nie oczywiście nie oddają tego co się widzi na prawdę, ale był to widok tak piękny, że do nawet teraz wzruszam się na jego wspomnienie :)

















Slamet, papa, jutro wyjeżdżamy.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Java cz.3







Zamiast pisać, co mi nie wychodzi, wrzucam zdjęcia z mojej podróży po Javie. W ten sposób być może uda mi się tę podróż doprowadzić do końca. Tak więc po Bromo, zjechaliśmy do Malangu i ostatniego dnia między innymi poszliśmy na targ ptaków, choć były tam też ryby, psy, koty, gady i inne kreatury. 



 














To są oczywiście rybki, a konkretnie bojowniki, wiszą w takich torebeczkach na ścianach budynków. Ciągną się te ściano-ryby czasem i po kilka metrów.

A tutaj zraszanie ptaszków, nie wiem o co dokładnie chodzi, ale chyba taki ptaszek zroszony to też zdrowszy.








 




W dziale drobiu był też nietoperz








A to są (póki co) małe krabiki w ręcznie malowanych muszelkach.

Para gejów. Po prawej bardzo efektowany, zachwycał się jakim to jestem przystojnym chłopcem, nawet dałem mu się pocałować, po lewej trochę speszony sytuacją i kolegą, który próbuje go całować i łaskotać. Pracują w sklepie z rybkami.

To niestety jedyne zdjęcie które udało mi się zrobić w ogromnym targu w Malangu, bo niestety skończyła mi się bateria. Targ był tak wielki, że niektóre jego części były po prostu puste, jak tu. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Czego w Indonezji nie lubię...


Płatnych parkingów. !!!

          W większości miejsc parkingowych, tj. nie oficjalnych ale po prostu miejsc gdzie chce się i da się zaparkować motor, stoją parkingowi. W przeważającej większości nie są to żadni oficjalni pracownicy, tylko tacy sobie wolni strzelcy. W przeważającej większości nie są też oni zupełnie potrzebni. Niby pilnują motorów i pomagają wyjechać z parkingu. Co do pierwszego punktu, to zgoda w niektórych miejscach obecność człowieka zmniejsza ryzyko kradzieży, ale zazwyczaj są to miejsca ruchliwe, w których cały czas ktoś jest. Na marginesie, gdy ludzie przyłapią złodzieja na gorącym uczynku, nie dzwonią na policję tylko rzucają się na niego i jego szczęście jeśli przeżyje, sam widziałem, wiem co mówię. Jeśli chodzi o ich pomoc w parkowaniu, albo wyjeżdżaniu to mnie tylko przeszkadzają.  Wychodzę dajmy na to ze sklepu, siadam na motorze i chce sobie przeczytać smsa, a tu nagle ktoś wyciąga mój motor, że niby mi pomaga, żebym sam nie musiał. Czuję się wtedy jak dziecko, które nielubiana ciotka chwyta boleśnie za ramię i ciągnie na drugą stronę ulicy. Kurdę, co za problem sam wyjadę, może chcę postać, albo pojechać w drugą stronę! Może dla jakiejś słabowitej dziewczyny, to jest pomoc, nie musi wypychać sama motoru, ale ja tego wyciągania NIGDY nie doceniłem. Oczywiście wszystkie te manewry parkingowi wykonują z taką miną jakby właśnie udzielali życie-ratującej pożyczki komuś kto jej bardzo potrzebuje. Albo: parking pusty, tylko wjechać prosto jak w mordę strzelił i wyłączyć silnik, a ten do mnie wymachuje, jakby naprowadzał do startu F16. 

Wkurza mnie to, że człowiek postanawia sobie, że stanie sobie w punkcie A i za jego przekroczenie będzie pobierał opłatę. To tak jakbym ja zaczął pobierać opłatę np. za wjazd rowerem na Pola Mokotowskie. Nikt tego nie kontroluje, wszyscy płacą.  A teraz proszę sobie wyobrazić, co by to było jakbym od każdego roweru pobierał dwa złote (to mniej więcej realna wartość tutejszej opłaty parkingowej). W sezonie zarabiałbym po 1000 zł dziennie! I to nie są żarty, jak się zastanowić ile Ci ludzie zarabiają to wychodzi na to, że są bogaci!. Chcę np. zatrzymać motor i kupić papierosy – trwa to może z minutę, ale i tak muszę zapłacić takiemu parkingowemu standardową cenę. Od 1 do 3 tysięcy rupii (1-3rb). W co lepszych miejscach, może stać po dwieście albo i więcej motorów na raz. To powiedzmy 400 tyś. Teraz policzmy zaniżając dane, że wciągu dnia taki motor stoi średnio na parkingu trzy godziny, a parkingowy pracuje 9 godzin. Daje to 1,2 mln rupii dziennie! Dla porównania moje miesięczne stypendium to 2 mln rupii.  Nie da się też im nie zapłacić. Gdy spytałem kolegów, co by to było gdybym takiemu odmówił zapłaty, nawet nie mogli sobie tego wyobrazić, powtarzali po prostu, „ale musisz, ale musisz”. Ludzie sobie nawet nie zdają sprawy, albo zdają, ale uważają to za naturalne, że są kantowani. Swoją drogą nawet gdy jakiś parkingowy rzuci ewidentnie naciąganą cenę być może ze względu na mnie, moi koledzy nigdy się o to nie wykłócają,  takie „dobra zapłać/zapłacę już, nie będziemy się z nim tu użerać”. A jak ja zaczynam się wkurzać i kłócić o złodziejską cenę to płacą za mnie. Nie mają takiego poczucia, żeby walczyć o swoje, myślą chyba tylko „2rb w tę czy we w tę to żadna różnica”, więc nawet jak czują się oszukiwani to zapłacą dla świętego spokoju.

Chcę sobie wjechać na groblę zobaczyć widoczki, szlaban! Dwóch ziomeczków przyprowadziło gałąź, czy jakieś biało czarne cegły, nałożyli pomarańczowe kamizelki i kręcą biznes. Za co ja płacę? Kompletnie za nic i tak jadę dalej, oni o to miejsce w ogóle nie dbają, na to co się dzieje wewnątrz mają wyjebane, po prostu byli tu pierwsi, albo silniejsi, nie wiem do końca jak to funkcjonuje. Myślę, że to rodzaj mafii, ale pewny nie jestem, czy to mafia, czy nie, napiszę, jak zbiorę więcej informacji. Mam kolegę policjanta w wydziale zabójstw, że tak powiem dwustronnych, to się dopytam. Kolega nawet po pracy cały czas ze słuchawką z połączeniem z bazą, w razie gdyby pojawił się przypadkiem „target”.

Oprócz parkingowych są też „przeprowadzacze”. Pomagają oni samochodom skręcić lub zawrócić na ulicy zatrzymując ruch z przeciwnej strony i zwykle dostają za to 1-2rb. Jednak to czym im zapłacisz jest już dobrowolne. No chyba, że pomagają Ci przejść przez ulicę, ja nigdy tego nie potrzebuję, ale osoby starsze, czy dziewczyny gdy jest ciężki ruch czasem korzystają z usług takiego profesjonalnego przeprowadzacza też za jakieś 1-2rb. Przeprowadzacze to jednak zdecydowanie gorsza robota, raz że nieco gorzej płatna (ale to zależy od miejsca), ale przede wszystkim cały czas pośród setek samochodów więc hałas, gorąc i brud jest okropny, poza tym też trochę niebezpieczna bo łatwo wpaść pod samochód czy motor, dlatego chyba też przeprowadzaczami są dzieci (nawet siedmioletnie) i młodzież, dorosłego w roli przeprowadzacza nigdy nie widziałem. To chyba na tyle.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Java cz. 2


Widok krainy z Bromo

Jeszcze w Makassarze zdecydowaliśmy z Anią, że Surabaję ze względu na ograniczenie czasowe odpuszczamy sobie. Po drodze z Surabai do Malangu chcieliśmy zatrzymać się jeszcze w Lusi. Lusi to jezioro ropne powstałe na skutek nieostrożnych wierceń, przez ostatnie kilka lat z odwiertu wylewa się ropo-błoto, zalało już kilka wiosek i nikt nie jest w stanie przewidzieć jak długo to jeszcze będzie trwać. Skala tej katastrofy już jest olbrzymia, ale cała sprawa jest sprytniewyciszana. Właściciel firmy, która spowodowała wybuch błota jest jednym z najbogatszych Indonezyjczyków i wielu polityków i media ma w kieszeni. Sprawą pokierował tak, że zamiast pociągnąć firmę do odpowiedzialności, w Indonezji mówi się o tym jako o katastrofie naturalnej, o ile mówi się w ogóle. Link do wikipedii: http://en.wikipedia.org/wiki/Sidoarjo_mud_flow
Jednak z powodu spóźnienia było już zdecydowanie za późno by tam się wybrać. W ogóle nie byliśmy pewni czy zdążymy na autobus mający zawieźć nas do Malangu, który ruszał gzdieś z południa miasta, czyli z drugiej strony i nie wiadomo dokładnie o której.

Wysiadka ze statku była dosyć chaotyczna. Podobnie jak w Makassarze gdy statek dopiero cumował i tu odbyła się przepychanka między pracownikami portowymi, którzy jak tylko otworzyły się specjalna luka statku, szybko tam wbiegali i pomagali ludiom wynosić ich pakunki, oczywiście za odpowiednią opłatą. Tak w Makassarze jak i w Surabai było to ze 20 chłopa, którzy prawie że się bili najpierwsze miejsca na podstawianych schodach. Chyba by zgarnąć jak największe paczki, bo po tym widziałem, że nie oszczędzali się i na raz nosili straszne ich ilości. My na szczęście żadnych paczek nie mieliśmy i staliśmy w kolejce do wyjścia głównego, w którym też było dosyć niespokojnie i czuć było napięcie tłumu walącego do wyjścia. Wszyscy widać gdzieś się spieszyli. Jak tylko zeszliśmy na ląd to dopiero zaczął się prawdziwy chaos. Wszyscy biegali i krzyczeli. Rodziny czekające na siebie nawoływały się wzajemnie, większość podróżnych, która jechała gdzieś dalej wykrzykiwała nazwy miejscowości do których chcą się dostać, a największy harmider robili jednak naganiacze prywatnych autobusów i samochodów, którzy wyłapywali ludzi chcących dostać się tam gdzie akurat miał jechać transport. Szybko takich ludzi wyciągali z tłumu, by zdążyć przed konkurencyjnym naganiaczem i uniknąć targowania.

Jako bule od razu szybko zostaliśmy zauważeni i obstawieni przez naganiaczy, jak dowiedzieli się, że jedziemy do Malangu to nastąpiła rotacja i przystąpili do nas już tylko naganiacze malangowi, ale my mówiliśmy, że jedziemy regularnym, tańszym autobusem, bo tak to za drogo. Najpierw po prostu chcieli nas szybko wsadzić do samochodu, ale jak im kilka razy wyraźnie powiedziałem, że najpierw ustalamy cenę (żelazna zasada w Indonezji) to trochę niezadowoleni ale zaczęli zniżać początkową cenę i targować się z nami i między sobą. Gdy w końcu jeden z nich zaoferował zdawało się cenę nie do pobicia, a przy tym niewiele wyższą od tej którą spodziewaliśmy się uzyskać w niepewnym autobusie zgodziliśmy się i zostaliśmy zaprowadzeni do samochodu, w którym od razu zostaliśmy posadzeni. W samochodzie czekał nas nieoczekiwany widok, kierowca to był człowiek, którego autentycznie przestraszyłem się od pierwszego jego odezwania. Wielki, z przodu głowy łysy, z tyłu długie włosy, ale to nie to stanowiło o jego strasznej wyjątkowości. Był to jego głos. Najniższy i najbardziej chrapliwo-bulgoczący głos jaki zdarzyło mi się słyszeć. Jak jakiegoś potwora, albo głównego zbója z gry komputerowej. Przywitałem się i chciałem upewnić się co do ceny wynegocjonowanej z naganiacz. A on odrwacając się do mnie z siedzenia kierowcy w te słowy — Dont worry Mister, dont worry, u see everything all right, hehehe — zaśmiał się. Wydało mi się to bardzo złowieszcze I wcale mnie nie uspokoiło. Po tym jeszcze wydawał jakieś zdawkowe informacje z naganiaczem w lokalnym języku głosem, od którego kości kruszały. Na szczęście, jedna pani, która siedziała obok nas potwierdziła, że tak tak, jedziemy do Malangu, więc uspokoiliśmy się i już po chwili ruszyliśmy. Po tym też dojechaliśmy i zrobiliśmy parę innych rzeczy, pomijam je jako chyba mniej ciekawe, skupię się tylko na wejściu na Bromo.
Widok z drogi na Bromo

     
 Bromo Mountain to taki must seen Indonezji, no a Malangu to już zupełnie przede wszystkim. Żeby nie podążać szlakiem tysięcy turystów i iść na łatwiznę zdecydowaliśmy się na dużo mniej popularny szlak od północy. W przewodniku było o nim napisane tylko tyle, że łącznie powinno być 22 km. To w górach całkiem sporo, więc wystartowaliśmy ranusieńko, poprzedniego dnia robiąc odpowiednie zakupy. Chcieliśmy dojechać jakieś autobusem 50km na miejsce i zacząć pieszą wspinaczkę ok. godz. 11 tak, żeby na wieczór dojść na ostatnią stację przed punktem widokowym, z którego jest widok na jeden z najwspanialszych wschodów słońca i następnego dnia o świcie wdrapać się tam ze 3 km jeszcze pod górę i zastać wschód. To był jednak plan, który nie został zrealizowany. Początek wydawał się całkiem niezły, lekko mżyło ale nie za bardzo, wiał wiaterek, spoko. Szliśmy drogą asfaltową, ale samochody czy motory przejechały zaledwie kilka razy. Nie było też żadnych znaków, więc trochę nie wiedzieliśmy w jakim punkcie jesteśmy. Po jakiś 3 godzinach okazało się, że wygląda na to, że przeszliśmy zaledwie 5 km! Trochę nie mogliśmy zrozumieć jak to możliwe, a plan przejścia kolejnych 17 km tego samego dnia trochę stracił na wiarygodności. Powoli zaczęło się robić coraz stromiej, weszliśmy też w chmury i zaczął padać deszcz. Najpierw to po prostu była mgła, potem pojedyncze duże krople by ostatecznie zaczęło lać, ale nie deszczem jaki do tej pory było mi dane w Indonezji doświadczać na co dzień, tylko deszczem górskim, to znaczy tak zimnym, że palce u nóg, przez które przelewała się spływająca z góry woda, odmarzały mi. Ania miała porządne buty, ja tylko klapki, ale i tak po jakieś godzinie zacząłem na tym wygrywać bo jej buty zaraz zamokły, no a z mokrych butów to pożytek niewielki. Mimo, że droga była asfaltowa to spływająca z niej woda i straszna stromizna powodowała, że wcale nie było tak bezpiecznie i bardzo łatwo było się poślizgnąć. Poruszaliśmy się bardzo bardzo powoli, noga za nogą i tak dając z siebie wszystko. Za każdą straszną stromizną przed zakrętem  mieliśmy nadzieję, że to będzie już koniec, albo, że chociaż będzie mniej stromo, jednak za każdym razem kończyło się to rozczarowaniem i wymuszoną determinacją.
Kapucha i ziemniaki
Z boków drogi była przepaść, albo czasem nawet dwie po jej obu stronach. Na mniej stromych zboczach widać było uprawy ziemniaków, kukurydzy i kapusty. Po drodze minęliśmy jakąś budkę, w której para rolników chowała się przed deszczem. Zaproponowali żebyśmy się schronili póki nie przestanie padać, ale wydało się nam to zupełnie zbyteczne, bo od dawna byliśmy już przemoczeni, deszcz wcale nie zapowiadał się skończyć, a my byliśmy już sporo spóźnieni.

Po kolejnej godzinie męczącej wspinaczki, w chmurach i deszczu naszym oczom zaczęła ukazywać się wioska. Szare kształty wielkich budynków wynurzały się z mgły i piętrzyły nad sobą. Weszliśmy tak jak nas prowadziła ścieżka do wioski, która zdawała się być martwa, albo śpiąca jakimś snem zapomnienia. Oprócz szumu deszczu i wody chlustającej w rynnach i burzącej się w kanałach nie było słychać żadnych innych odgłosów. Domy tu opierały się swoimi ścianami o skały, wciskały w szczeliny i pięły się w raz z górą coraz wyżej, niknąc we mgle. Były one jak na Indonezję niespotykanie sporych rozmiarów, prawie zawsze dwu piętrowe co w górach jest tu rzadko spotykane. Między domami biegły wąskie na pół metra ścieżki, przykryte dachami i przez to bardzo mroczne. Tworzyły one siatkę gęstych i wąskich połączeń między domami tak by nie trzeba było wychodzić na deszcz chcąc się przedostać z jednego domu do drugiego. Idąc powoli przez wieś i zadziwiając się jej ciszą i kolejnymi uliczkami i budynkami wynurzającymi się z przesłaniającej wszystko mgły, w pewnym momencie ujrzeliśmy kobietę przyglądającą się nam z progu swojego domu. Gdy zatrzymaliśmy na niej chwilę wzrok, dała znać ręką byśmy podeszli bliżej. Z początku wcale nie byliśmy do tego tacy skłonni, wszystko to było dziwne i napawało nas pewnym lękiem. Kobieta jednak uśmiechnęła się i wskazując ręką na niebo powiedziała:
 – Deszcz – Pokiwaliśmy głową, rzeczywiście, padało.
 – Wejdźcie.
Po Chwili wątpliwości i krótkiej wymianie zdań z Anią, zdecydowaliśmy się wejść.
Rzeczywisćie byliśmy bardzo zmęczeni, głodni, mokrzy i zziębnięci. Dom kobiety
wyróżniał się nie tylko swoimi małymi rozmiarami, ale i kolorami, był pomarańczowy, podczas gdy większość innych zabudowań była po prostu w kolorze cementu. W środku podłogi wyłożone były kafelkami, i wcale nie było w nim wiele cieplej niż na zewnątrz, ale nie padało. Kobieta, która cały czas zachęcała nas byśmy weszli i się nie krępowali zaraz znikła w głębi domu. Widać dom musiał mieć z tyłu jakąś dobudówkę, której z początku nie zauważyliśmy. Słychać tam było jakieś odgłosy, ale żadnych rozmów nie było. Trochę nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić, ale zdjęliśmy mokre rzeczy i przebraliśmy się w suche, które na szczęście mieliśmy w nieprzemakalnych plecakach. Po dłuższej chwili dostaliśmy gorącą herbatę i zaraz po tym obiad, który łapczywie zjedliśmy. Później zostaliśmy zaproszeni do kuchni i małego ognia przy którym ciężko się było ogrzać, ale gorliwie próbowaliśmy, bo jak tylko przestaliśmy się ruszać zrobiło się nam się od razu o wiele chłodniej. Ciężko było nam porozumieć się z kobietą poza zupełnie podstawowymi rzeczami, jak sama nam wytłumaczyła nie za bardzo dobrze mówi w bahasa indonesia.  Dla  prawie wszystkich Indonezyczjyków język indonezyjski jest dopiero drugim językiem, którego teraz dzieci uczą się na poziomie szkoły podstawowej, jest to też język telewizji i w ogóle wszelkich rzeczy oficjalnych. W domu w gronie rodzinnym mówi się prawie zawsze w językach lokalnych, których nawiasem mówiąc jest w Indonezji około 400. Po pewnym czasie do kuchni weszli też ojciec i syn, atmosfera się ociepliła i zaczęliśmy luźną rozmowę podsuwając nasze zmarznięte stopy w kierunku maleńkiego paleniska. Wszystko to było dosyć niecodzienne, ale też bardzo miłe, bo cały czas częstowali nas wszystkim co mieli, jedzeniem, słodyczami i ciepłymi herbatkami. Początkowo myśleliśmy, że zostaniemy tu tylko na chwilę na popas, ale rodzina cały czas nam odradzała dalszą podróż, padało i było już ciemno. Mówili, że i tak nic byśmy nie zobaczyli w nocy we mgle, „lepiej, idźcie rano”. Ale my nie mieliśmy tyle czasu, żeby iść rano, a poza tym chcieliśmy zobaczyć sławny wschód słońca nad Bromo. Stanęło na tym, że jedynym możliwym wyjściem jest wynajęcie kierowców, którzy na skuterach dotransportują nas do następnej wsi, z której to podejdziemy na szczyt już piechotą. Przyszło dwoje ludzi i zaczęliśmy dogadywać się co do ceny. Umówiliśmy w końcu się na kwotę i na wyjazd o 1 w nocy, do tego czasu mieliśmy po prostu spać.Trochę dziwnie się czuliśmy w obcym domu i łóżku, ale rodzina wyglądała jakby było to zupełnie naturalne, więc w końcu usnęliśmy. Obudzeni przez kierowców nad ranem, "szybko, szybko jedziemy", wstaliśmy i jeszcze trochę śpiący zapakowaliśmy się na motory, uprzednio bardzo dziękując rodzinie, która tymczasowo bez łóżka wylądowała na podłodze.


Podróż trochę jak ze snu. Początkowo nie widzieliśmy prawie nic, stopniowo jednak mgła rozrzedzała się, ukazując nam niezwykłe widoki. Jechaliśmy przez pustynię, po bezdrożach wydm i wyschniętych rzek nie mając pojęcia jak daleko ciągnie się ten krajobraz. Kierowcy jechali na wyczucie bo nie było żadnych dróg, albo raczej to co mogło być drogą ciągnęło i plątało się na wszelkie możliwe sposoby.  Czasem trzeba było schodzić z motorów i podpychać je pod jakąś wyjątkowo stromą górkę albo powoli spuszczać w półtora metrowa skarpę chyba po rzecze z obfitego deszczu.  Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do wioski, skąd mieliśmy iść pieszo, ale uznaliśmy, że i tak nie zdążylibyśmy wdrapać się na szczyt na czas więc za dodatkową opłatą mieliśmy podjechać już na sam szczyt. Okazało się to zdecydowanie mądrą decyzją, bo droga była dwukrotnie dłuższa niż nam początkowo opowiadali (co z resztą przypuszczaliśmy) i chyba jeszcze stromsza niż ta którą wspinaliśmy się poprzedniego dnia, tak że motor czasem nie dawał rady i niektóre odcinki musiałem pokonywać pieszo. Po drodze minęliśmy człowieka leżącego na asfalcie, na ostrym zakręcie, nikt nie zareagował więc się spytałem mojego kierowcę, czy widział i że może trzeba mu pomóc.
­– To człowiek szalony, on często tu śpi.
Zastanawiałem się jak to jeszcze możliwe, że jeszcze żyje. Raz, że było naprawdę zimno i padał deszcz, dwa, że jeszcze nikt go nie przejechał. No ale może miejscowi kierowcy znali jego kwaterę. Na szczycie byliśmy pierwsi, ale już po niedługim czasie zaczęli zjeżdżać ludzie, głównie dowożeni jeepami z wioski, do której początkowo mieli nas dowieźć kierowcy. Przyjechało ich tam strasznie dużo, chyba z dwieście osób, tak, że ci ostatni musieli podchodzić pod górę już pieszo, bo nie było miejsca na kolejne samochody. A wschód? Cóż spodziewaliśmy się tego już od rana ze względu na chmury, okazał się zupełnym rozczarowaniem. Wyglądał tak:


Przejaśnia się i zaczynamy widzieć gdzie my właściwie jesteśmy

To nie Bromo, tylko góra tuż obok
Nasz kierowca powiedział nam, że w cały styczniu i lutym wschód słońca było widać może 3 razy, ale tego oczywiście turystom nikt nie powie. Po wchodzie słońca standardowo, zjechaliśmy na dół i weszliśmy już na sam wulkan. Sama kraina, która teraz odsłaniała się spośród mgły i nocy wyglądała zupełnie fantastycznie. Warto tam było pojechać mimo deszczu i braku wschodu słońca. Sam wulkan nie był jednak jakiś wyjątkowy i mimo, że był to mój pierwszy wulkan byłem nieco zawiedziony, żadnych wybuchów, niewieka dziura i trochę dymił.



Koniec dróżki wokół krateru Bromo


Bromo puszcza dym


Ja gdzieś w złowrogiej naturze



Taka okolica, ta biała plamka to jeep





Po Bromo, wróciliśmy piechotą do wioski skąd mieliśmy wracać, tam też zjedliśmy szproty, które przyjechały z Anią aż z Manado, tj. kilka tysięcy kilometrów.

I zjechaliśmy bardzo długo okrężną drogą do Malangu.
Widok z wioski koło Bromo






Naturalnie oprócz Bromo robiliśmy tez inne rzeczy. W ogóle w Malangu bardzo nam się podobało. Bije Makassar właściwie w każdej kategorii. Jest mniejszy, czystszy, bardziej przestronny i zielony, temepratura jest bardzo przyjemna (Malang jest w górach, więc w dzień to tylko około 25 stopni), mniejsze korki i przede wszystkim dużo niższe ceny. Jawa w porównaniu do Sulawesi jest tania, ale Malang to obok Yogyakarty najtańsze miasto. Co jeszcze? Malang to miasto uniwersyteckie, samych Darmasisw z pięciu różnych uniwersytetów jest około 80, więc nie narzekają na brak towarzystwa. Poza tym podobno wszyscy oni (z wyjątkiem jednej Węgierki, która już pojechała, tęskniła do chłopa), są z Malangu zadowoleni! Uniwersytety o nich dbają, mają porządne zajęcia i dużo aktywności pozalekcyjnych organizowanych przez Uniwersytety. Poza tym w Malangu jest sporo cool miejsc, których klimat nie odbiega od cool miejsc europejskich, jakieś kafejki, bary, puby, klimatyczne kawiarenki z tradycyjnymi herbatami, głośne bary z różnymi piwami, próżno by tego szukać w Makssarze. Byliśmy też na koncercie dubstepowym na, którym ludzie tańczyli i były dziewczyny piły piwo i paliły papierosy. Tak na marginesie, Indonezyjczy trochę nie wiedzą jak się mają zachować przy muzyce rozrywkowej, tzn. jak najbardziej ją lubią, ale nie bardzo tańczą tylko tak się kiwają. Może dla tego, że wszystkie tańce mają tu bardzo ścisłe reguły i nie ma tu takiej dowolności jak na polskich balach czy dyskotekach. Z miłych rzeczy, na Jawie ludzie piją mleko, choć nie w dużych ilościach, ale standardowo można znaleźć jogurt w sklepach i ja znalazłem taki specjalny sklep gdzie robili i sprzedawali świeże mleka smakowe, jogurty i lody. Po raz pierwszy od wyjazdu kupiłem sobie świeże mleko i jogurt, były pyszne.

Foto z owocem tamaryndowca, niesmaczny



Drzewo w parku botanicznym i Ania