wtorek, 12 lutego 2013

Jawa cz. 1



Droga powrotna do Makassaru - jeszcze Tana-Toraja
           


          
                 Zacznę trochę nie po kolei. Żeby opisu Torajy nie kończyć wątkiem przygnębiającym, to dziś od niego zacznę, Jawę mam też bardziej na świeżo, a Toraja i tak już była dawno. Odwracam więc kolejność, najpierw napiszę o Javie, potem o Torajy (in sya Allah). W Torajy, niech starczy spędziłem bardzo dobry czas o optymalnym stosunku aktywności męczących do aktywności (albo i nie) relaksujących. Gdy jednak nadszedł czas wracania do (tfu!) domu, z trudem zapakowałem się do plecaka, w którym przybyło sporo materiału i ruszyłem motorem w drogę powrotną.
I tu właśnie wchodzi złowieszczy ponury wątek. Po mniej więcej godzinie jechania, jak tylko przekroczyłem administracyjną linię Tana-Torajy zaczęło mżyć, kropić, padać i w końcu lać. Mimo, że przezornie nałożyłem moją nieodłączną pelerynkę, to ostatecznie na nie wiele się zdała. Początkowo wydawało mi się, że powinienem niedługo wyjechać poza zasięg chmur deszczowych, niestety dotrzymywały mi niechcianego towarzystwa aż do Makassaru, 8 godzin, 8 godzin w deszczu. To było naprawdę nieprzyjemnie, bo mimo płaszczu przeciwdeszczowego po kilku godzinach ulewy i tak jest się cały mokrym, tym bardziej, że po pewnym czasie zaczęły pojawiać się całkiem sporych rozmiarów akweny wodne na trasie, a jak w coś takiego się wjedzie, to cię oblewa od dołu i na to tu już nie znalazłem sposobu. Czym bliżej Makassaru tym tereny były bardziej zalane, co chwila było widać domki stojące metr i więcej w wodzie. Beznadziejna konstrukcja dróg na Sulawesi powoduje też, że woda w wielu miejscach prawie nie ma odprowadzenia dlatego też  na "autostradzie" można wjechać w głębokie na pół metra kałuże. Jak przejedziesz to będziesz tylko mokry, ale jak akurat złapie cię tam korek, albo zaleje tłumik, a jakbym po tym jeszcze nie mógł odpalić motoru, który i tak juz dziwnie charczał to co bym zorbił? Nic tylko lament, godziny czekania i miliony wydane na mechanika czy lawetę. 
Mimo obaw i kilku niebezpiecznych sytuacjach dojechałem do Makassaru, który objawił mi się w swojej najbardziej zniechęcającej postaci. Większa część miasta była zalana wodą-syfem, możesz w niej znaleźć wszystko, w tym klapki we wszystkich rozmiarach i kolorach. Ciemno, wszędzie korek, światła odbijają się od wszechobecnej wody a ty musisz się przez to przedzierać, przemoczony do suchej nitki już od dobrych kilku godzin, uważając przy tym na to że motor prawie nie chce hamować, a ze względu na wodę nie wiadomo po czym jedziesz i czy akurat nie ma przed tobą pół metrowej dziury albo krokodyla. Marzyłem o moim "ciepłym, suchym i przytulnym domku" tam za tymi strasznymi korkami i powodziami. Prawda okazała się jednak inna, mimo że moja okolica nie była zalana, a mój dom oprócz wszechobecnych przecieków był względnie suchy, nie dotyczyło to mojego pokoju. Tu stała woda, i jakoś nikt się tego nie dopatrzył. No więc pierwsze co po wejściu do domu, to było wylewanie wody z pokoju, nie było jej aż tak znowu dużo, może z dziesięć litrów uzbieram szmatami, jednak podlane od nie wiadomo jak dawna meble zaczynały gnić i kruszyć się, w pokoju pachniało jak w studni, a woda wlewała się przez nieszczelne okna i przemoczoną ścianę, wszystko to mocno mnie demotywowało.
Wlewanie się wody do pokoju musiały powodować silne wiatry i jego padanie pod małym kontem, co wcześniej mi się nie zdarzało. Choć pozatykałem okna szmatami, docisnąłem je jak mogłem, wiatrak skierowałem na ścianę, nic nie mogłem poradzić na wlewanie się tej wody. W nocy kilkukrotnie chlapanie wody budziło mnie ze snu, na co zbierałem się, wyżymałem wodę ze szmat, przez jedna noc zbierając kilka litrów wody. Czułem się być może trochę jak taki pan ze słynnego już artykułu w Fakcie "Nie śpię bo trzymam kredens". Poza tym w domu była bardzo wilgotna atmosfera, ale w tym negatywnym sensie, w którym nie ma przed, ani po tym, a ubrań się nie da rozwiesić i wysuszyć. Rzeczywiście był tak wilgotno, że pomimo braku opadów w domu i tak prawie nic nie schło. Ulewy i zalania i tak oszczędziły naszą okolicę, na innych ulicach można było zobaczyć ludzi łowiących ryby, które przypłynęły tu z morza oddalonego o pięć kilometrów, a moja koleżanka opowiadała, że jak jej zalało pokój to miała w nim ryby i to nawet całkiem spore, bo 30-centymetrowe, ale ich nie jadła bo to ją trochę brzydziło. Ja po pięknej, dobrej dla ciała i ducha Torajy zaraz popadłem w jakiś marazm i gdyby nie to, że zaraz miała przyjechać do mnie Ania, z którą miałem jechać na Jawę, pewnie bym zatonął w jakimś przyulicznym kanale, tak się w każdym razie czułem, czytałem też Kafkę i w ogóle zaraz się rozchorowałem. 
Koledzy na wraz z bugisowską parą młodą w tradycyjnych strojach
Chyba dwa dni po moim przyjeździe przyjąłem na trzy dni Pawła, Darmasiswę z Lomboku, który czekał na łódkę, bo jego planowa, z powodu 13 godzinnego opóźnienia autobusu mu uciekła. Dzień później przyjechała Ania, też chora i nieco niezadowolona, że nic jej w mieście nie pokazuję, ale co tu pokazać, jak u nas nie ma dosłownie nic ciekawego dla kogoś kto mieszka w Indonezji jakiś czas, a poza tym ja najchętniej bym się zamknął z książką, albo grą komputerową i nie widział żadnych ludzi. W końcu jednak spytałem kolegów, co w Makassarze jest do oglądania, chwilę się zastanawiali i w końcu wymyślili Benteng Somba Opu, czyli teren, na którym zostały wybudowane tradycyjne domy mieszkalne z różnych okolic Sulawesi Selatan. Nie było to wielce ciekawe, a stan domów, w większości niezamieszkanych pozostawiał wiele do życzenia. Trafiliśmy jednak na muzeum starego Makassaru, gdzie były tradycyjne stroje, monety z przed stu lat i kawałki ceramiki z przed dwustu. Jak wynikało z księgi gości dziennie pojawiały się 2-3 osoby, chociaż na zewnątrz "pilnowało" i grało w szachy z pięć osób. Moim indonezyjskim kolegom chyba się jednak całkiem podobało, bo pewnie w jakimkolwiek muzeum byli może raz, czy dwa. Robili sobie też pamiątkowe zdjęcia, na tle obiektów muzealnych, o tu proszę jedno. A potem były jeszcze jakieś stare murki, ruiny jakiejś wieży i nie wiadomo czyje kozy i to chyba tyle.
kozy murskie - wstawiam zdjęcie, żeby nie było,
że konfabuluję i żadnych kóz nie było
Aha i do tego wszystkiego, tj. byłem zmęczony i chory, a miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia pierdolnęło mi okno. Otwieram je na chwilę, żeby zaraz elegancko je zamknąć na haczyk, a ono od gwałtownego porywu ręki wyrywa mi się z ręki, roztrzaskuje o ścianę i z wielkim hukiem leci na podwórko, zostawiając w mojej dłoni spróchniały kawałek ramy. No kurczę no, pomyślałem. Niby prosta sprawa, ale w szkolę nie uczą na jak w bahasa indonesia zamówić nowe okno. Jakoś więc na migi zagadałem do murarzy i któryś powiedział, że akurat ma ramę na zbyciu to mi sprzeda tylko, żebym kupił szybę. Wcześniej szybka akcja zaklejania okna folią na wypadek deszczu, potem podwiozłem ziomka z ramą do szklarza, żeby nam do niej dorobił szybę. Jak na Indonezję poszło to bardzo sprawnie tego samego dnia miałem już nowe okno, które chyba jest też szczelniejsze. I to tyle z Makassaru, znów trzeba było się pakować i choć nie miałem wielkiej ochoty na wojaże, tym bardziej, że z Anią prawie nic przed podróżną nie postanowiliśmy, nie wiedzieliśmy co i gdzie będziemy robić, czy jak będziemy spać. No ale trzeba było jechać i chociaż byłem zmęczony i chory to sam wiedziałem, że jak tylko wyjadę to poczuję się lepiej.


To taka wysepka - prawie nic, szerokość czterech domów, tuż obok Makassaru.




Jak tylko wypłynęliśmy z portu, zaczęły pojawiać się bardzo złowrogie burzowe, chmury, trochę się bałem :)















            Nafaszerowani gorącymi herbatkami, proszkami anty-przeziębieniowymi zapakowaliśmy się i pojechaliśmy do portu. Bilet na prom do Surabai był naturalnie na klasę ekonomiczną, czy nawet bardzo ekonomiczną. Wejście na statek było dosyć chaotyczną przepychaniną, bieganiem i nawoływaniem bliskich, bo o ile ktoś sobie kupił kabinę, to nie miał się czego obawiać, ale pryczę w klasie ekonomicznej trzeba było sobie wywalczyć. Domyślając się, że ludzie nie bez przyczyny jak najszybciej próbują dorwać puste prycze, zbiegłem na dół i zająłem jeszcze ostanie wolne dwa miejsce, choć nie obok siebie, ale to udało nam się później przehandlować. I dobrze, bo jak się po tym okazało sporo ludzi musiało koczować pod ścianami bez niczego, a my mieliśmy materace, co prawda jakby wyjęte z sali gimnastycznej po 50 latach użytkowania, brudne i śmierdzące, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, tym bardziej, że wiele ludzi pewnie o takim materacu marzyło.  
Ostatnie chwile przed burzą, trzeba się już było chować od deszczu.
Niedługo po wypłynięciu z portu, gdy już mieliśmy bezpieczne miejsca do spania, zaczęła się burza. Dosyć kołysało i trzęsło, czasem gdy najwidoczniej wpadaliśmy w jakąś większą falę, cały statek drgał, chciałoby się powiedzieć, w szwach. Wtedy niektórzy budzili się, a inni z niepokojem nasłuchiwali, czy wszystko w porządku, była atmosfera lekkiej grozy. Choć ja bardziej niż na grozie byłem skupiony na swoim samopoczuciu, które dosłownie ocierało się o torsje. Gdy się spokojnie leżało na pryczy było jeszcze do zniesienia, ale gdy nie daj boże musiałem się podnieść, albo w ogóle wstać w pięć sekund robiło mi się niedobrze. Dopiero na górnym pokładzie na ławeczce na zewnątrz było w porządku, świeże powietrze i nie huśtało tak jak na dole, przebywałem więc głównie na materacu śpiąc, bądź po prostu leżąc w bezmyślnym odrętwieniu, albo na górze, droga pomiędzy jednak skutecznie mnie zniechęcała do odbywania wszelkich podróży. Nieskłamię też chyba jeśli powiem, że tak z 30% naszych sąsiadów w trakcie 30-godzinnej podróży wymiotowało, więc prawie cały czas ktoś. A łazienka...jeden wielki rzyg, wchodziłem tam tylko w ostatecznej ostateczności.
Poza tym byliśmy jedynymi bule na statku i stanowiliśmy chyba nieoczekiwany widok, znajdując się pośród ludzi raczej biednych i dzieląc z nimi ten sam los. Swoją drogą, niesamowite jest to ile oni potrafią ze sobą wieźć, czasem jedna kobiecina, oprócz własnego bagażu może wieźć ze sobą cztery wielkie kartony, czy to na handel, czy dla rodziny, nie wiem. 
Na statku kwitł też handel zarówno między sąsiadami, którzy prezentowali co akurat wiozą i czasem dało się to kupić jak i ze strony wyspecjalizowanych "biegających sprzedawców", którzy bardzo szybko przechodzili przez pokoje i pokłady głośno krzycząc co akurat mają, a było to prawie wszystko, od długopisów i zapalniczek po telefony komórkowe i ciepłe jedzenie. Ania kupiła sobie nawet nową baterię do telefonu, a na spółkę zaopatrzyliśmy się w dwa soki, które okazały się być koncentratami, tak że po tym musiałem je prawie całą wycieczkę ze sobą wozić, zanim "przypadkiem" o nich zapomniałem. Poza tym na statku były też kury i w ogóle różne ptaki, a pan który leżał obok nas wiózł też jakieś zwierzątko, które co jakiś czas wydawało piski, on je wtedy jakoś uspokajał, ale klatka była szczelnie zasłonięta materiałem, tak że nie sposób powiedzieć co to było. Tak jakoś po 30 godzinach podróży, głównie spania, przez co nawet się to tak nie ciągnęło nocą dopłynęliśmy do Surabai, gdzie stały setki oświetlonych statków, które z daleka wyglądały jak miasto.

                                                                                                                                         CDN.


Wielkie zmiany

             Jak na prawdziwie profesjonalnego bloga ze średnią liczbą dziennych odwiedzin sięgającą 10 tyś, w imieniu redakcji zarządzam strukturalne i graficzne zmiany bloga. Bez większego powodu, tak sobie. Moje tysiące czytelników, możecie się wypowiedzieć, jak się nie będzie podobało to zmienię.