|
Widok na lewo i prawo naprzeciw naszego uniwersytetu.
Zdjęcie poglądowe. |
Drodzy!
Już 3 tygodnie
jestem w Makassarze, z czego półtora przeleżałem w łóżku. Oficjalnie przyznaję
się – już jako zdrowa osoba – byłem chory.
Właściwie dolegało mi prawie wszystko od góry do dołu: gorączka pod 39
stopni, infekcja na ustach, okropny ból i infekcja gardła, generalna grypa –
ból w stawach i kościach i wisienka na torcie – rozwolnienie, które nie
pozwalało oddalać się daleko od pokoju. Tak więc po kilku dniach tych objawów
zacząłem domagać się widzenia z lekarzem, nasz opiekun Wildan zabrał mnie do
uniwersyteckiej przychodni, ale okazało się, że dziś lekarz nie przyszedł do
pracy bo jak się dowiedziałem „być może był zmęczony”. „Będzie jutro rano”,
więc tym razem z Ulmah – kolegą Wildana, bo on nie mógł, odwiedziliśmy
przychodnię znowu. Lekarza nie było, ale jak wytłumaczył mi kolega „to
normalne, bo dziś jest niedziela”. Niedziela jest z resztą osobnym tematem, bo
cały czas nie mogę zrozumieć kto i co respektuje wolną niedzielę a kto i co
nie, bo np. zajęcia na uniwersytecie jak i wszystkie sklepy działają przez cały
tydzień bez zmian. W każdym razie w poniedziałek poszliśmy do przychodni już we
trzech, nie wiem czy to miało znaczenie, ale udało mi się dostać do lekarza,
najgrubszej Muzułmanki jaką do tej pory widziałem, brzydkiej okrutnie,
przypominała Jabbę – taki potwór ze Star Wars. No więc siadłem u niej w
gabinecie i zacząłem mówić co mi dolega a kolega tłumaczył, Jabba kiwała głową
ze zrozumieniem, przytknęła mi na 3 sekundy do klatki piersiowej stetoskop starego typu, coś
zanotowała i gdy skończyłem dała mi kartkę i powiedziała, że to wystarczy. Na
tyle nie zrozumiałem sytuacji, że łatwo dałem wyprowadzić się z pokoju, kartka
okazała się receptą na – uwaga – multiwitaminę! Zaopatrzony w ten cudowny
medykament jeszcze przez prawie tydzień leżałem w łóżku i byłbym poszedł do
prywatnego lekarza, ale nie miałem siły, a dzień po dniu powoli było coraz
lepiej, więc zrezygnowałem.
|
To jeszcze z Jakarty. Po lewej skrawek naszego basenu,
po prawej rzeka, czy też ścieki i slumsy |
|
Nasze dormitorium od środka |
|
Pokój |
|
Łaźnia |
Makassar to nie
jest miasto przyjemne do mieszkania. Jest ogromny, właściwie nieskończony z
uwagi na to, że na liniach dróg płynnie przechodzi w inne miasta i miasteczka,
także można jechać prosto przez trzy godziny a miejski (miejski dla tutejszych
standardów) charakter prawie się nie zmienia. Poza tym chyba jak w większości
miast azjatyckich jest tłoczno, głośno i strasznie brudno. Chyba już mówiłem,
że nie ma tu chodników, gdy się jakiś zdarza naprawdę sprawia mi przyjemność,
są za to wszędzie obecne śmiecio-ścieki płynące od pojedynczyć domów, wzdłóż
ulic do morza, które przy miejskim brzegu jest prawie czarne. Ma to też swoje
zalety, Tyna, malutka Indonezyjka, do której miałem kontakt już wcześniej
pokazała mi jak prowadzić skuter i choć jest to w tym kotle pojazdów zabawa
niebezpieczna to przynosząca bardzo dużo frajdy i satysfakcji szczególnie gdy uda ci się uniknąć zderzenia. Prowadzę
więc chętnie i coraz lepiej, używając przy tym maseczki filtrującej powietrze,
jak z resztą wiele osób tutaj. Męczące w
mieście jest to, że właściwie nie ma cichych i otwartych przestrzeni, jak place
czy parki, wszędzie głośno i tłoczno. Moja choroba (nie wiem co to dokładnie
było, może zatrucie połączone z udarem cieplnym) zbiegła się w czasie z
tygodniem ceremonialnego rozpoczęcia roku akademickiego, na który w ramach zwyczaju
odwiedzania się zjechało masę studentów z całego kraju.
|
A przebieraliśmy się z tymi pięknymi dziewczynami, które potem zaprezentowały fantastyczny "taniec deszczu", naprawdę był niesamowity |
Grali oni i śpiewali
swoje piosenki o podwyższonej linii melodycznej, a przede wszystkim
napierdalali w bębny przez 24 godziny na dobę przez tydzień, na terenie całego
kampusu i dormitorium gdzie mieszkamy. Nie tylko ja nie mogłem spać, choć po
kilku dniach zdaje się, że się przyzwyczaiłem, bo pewnej nocy obudziłem się i
było zupełnie cicho, zaskoczony zacząłem wsłuchiwać się w głuszę i po ok. 10
sekundach zacząłem słyszeć głośny bęben i krzyki tuż pod moim oknem. Teraz też
grają i śpiewają, choć już mniej i nie tak głośno, bo już nie muszą nikogo
przekrzykiwać.
|
W tradycyjnym bugiskim stroju na uroczystość otwarcia roku akdemickiego |
|
W czasie uroczystości |
Ludzie jednak są tutaj bardzo
mili i serdeczni, skorzy do pomocy i pogawędki. Ma to oczywiście związek z tym,
że jesteśmy „bule”, jak wołają oni na białych cudzoziemców. Bule w Makassarze
jest może kilku, więc wciąż jesteśmy dla większości atrakcją. Może to być
irytujące, bo jako biały nie możesz czuć się anonimowo, a ludzie cały czas do
ciebie krzyczą „hello mister” i często proszą o wspólne zdjęcie. W Indonezji na
porządku dziennym są pytania, uchodzące w Europie za niedyskretne, zupełnie
nieznajomi ludzie, bądź nowo poznani zadają pytania: „gdzie byłeś?”, „dokąd
idziesz?”, wystarczy z kimś nawiązać relację, a pytania w stylu „ile masz lat?”,
masz żonę/dziewczynę? Dlaczego nie?” prawdopodobnie zaraz się pojawią. W
kampusie moja popularność rośnie, wystarczy na chwilę gdzieś przystanąć i jakiś
żądny nowych znajomości bądź z chęci trenowania angielskiego z native speakerem
(jestem przecież biały) zaraz podchodzi i zagaduje, zdarzają się bardzo mili,
zdarzają się upierdliwi oraz tacy, których nie zraża, że nie są w stanie nic
powiedzieć po angielsku, dziewczyny z reguły tylko się śmieją i nieśmiało
spoglądają w moim kierunku, chociaż wiem, że kilka prosiło Wildana o mój numer,
powiedziałem, żeby nieśmiałym nie dawał! Wczoraj trafił mi się wyjątkowo
przyjaźnie nastawiony kolega, zaproponował mi nawet masaż, grzecznie odmówiłem.
Na razie tylko
trzy razy opuściłem Makassar. Raz wszyscy studenci Darmasiswy zostaliśmy
zaproszeni na ślub kolegi Wildana uczącego się w English Department. Nie
szkodzi, że nikt z rodziny nas nie znał, biali ludzie zaszczycili przyjęcie
swoją obecnąścią i zapisali się w historii wioski, w której dzieci nigdy w
życiu nie widziały białego człowieka.
|
Tak na nas reagowały dzieci |
Ku mojemu zażenowaniu zostaliśmy
posadzeni w najlepszych miejscach tuż koło pary młodej. Samo przyjęcie było
dosyć monotonne, a najgorzej to ma para młoda, która w kolorowych i bardzo
ładnych ale wielowarstwowych strojach siedzi przez kilka godzin w jednym
miejscu i musi cały czas się uśmiechać.
W tym czasie goście jedzą bogato
zastawione podłogi (w domach ludzie zazwyczaj jadają na podłodze) zarówno
mięsami i rybami jak wszelkiego rodzaju słodyczami. Mimo, że już wtedy
wiedziałem, że z moim brzuchem nie jest dobrze, nie byłem w stanie nie jeść tak
silna była życzliwa presja ze strony domowników, którzy cały czas podtykali mi
pod nos nowe potrawy i z zaciekawieniem patrzyli na moją reakcję. Naturalnie
wzbudzaliśmy powszechną radość i zaciekawienie, masę ludzi robiło sobie z nami
zdjęcia i widać było, że są szczęśliwi, że ich odwiedziliśmy. Jedzenie jest najważniejszym elementem wesela, które trwa od popołudnia do nocy, po I turze następuje szybkie sprzątnięcie jadalni i poprawienie wyglądu potraw na „drugi sort” gości, którzy wydają się mało zainteresowani parą młodą, a bardziej tym, żeby sobie dobrze zjeść. Po tych dwóch turach jedzenia, para młoda przebrała się w inny zestaw kolorowych szat i zasiadła w podobnej pozycji ale już pod specjalnie przygotowanym na tę okoliczność namiotem, tak by wszyscy mogli ich oglądać i podziwiać. Trochę nie rozumiem sensu takiego przebiegu uroczystości, bo ile można patrzyć na parę młodą, gdy właściwie nic poza tym się nie dzieje. Indonezyjskie przeboje lecą z wynajętych specjalnie na tę okazję sprzętu grającego, a pod głośnikami tańczą i kotłują się dzieci. Dorośli ludzie siedzą, pala papierosy, niektórzy rozmawiają. I tak to chyba wyglądało do końca, w każdym razie taki obraz zachowałem w pamięci, gdy już trochę po zmroku wracaliśmy do miasta, koledzy do pubu, ja do łazienki.
W Makassarze żyje na stałe Włoch,
były student Darmasiswy na UNISMUH (tj. mój uniwersytet). Włoch, nie pamiętam
jak ma na imię, niedawno otworzył włoską pizzerię, dosyć droga, ale nie jadłem.
No i on poradził nam żebyśmy spotkali się z Lalą’ bo to może być dla nas bardzo
korzystna znajomość.
|
Lala' udziela nam lekcji indonezyjskiego |
Lala chętnie się z nami spotkał i już po kilku dniach
uznał nas za swoją rodzinę, proponując wszystkim by u niego zamieszkali i
nazywając swoimi synami i córkami. Lala podobno jest synem ostatniego króla
Makassaru, i w ogóle pochodzi z mieszanki najlepszych rodzin z całej wyspy. W
każdym razie na pewno jest senior guide in Makassar chyba jedyny, jest też
ogólnie rozpoznawalną postacią w mieście, między innymi z powodu swojej
ekscentryczności, np. miał aż dziewięć żon, teraz ma tylko dwie, reszta się z
nim rozwiodła, ale nawet dwie żony to tutaj rzadkość, zdecydowana większość
związków jest monogamiczna, a kilka
podpytywanych przeze mnie dziewczyn uważa, że nie chciało by dzielić męża z
inną głównie z powodu zazdrości o niego. Lala’ też prowadzi szkołę angielskiego
i chyba pomaga ludziom w różnych dziedzinach, faktem jest też, że zna masę
ludzi i generalnie jest dobry jeśli chodzi o „załatwianie spraw” każdego typu.
|
Dom, w którym mieszkaliśmy |
No więc Lala zaprosił nas do rodziny swojej obecnej żony (bardzo miłej i
mówiącej trochę po angielsku) do wsi na wybrzeżu. Ponownie stanowiliśmy
ogólnowiejskie wydarzenie i sąsiedzi zjeżdżali na skuterach tylko po to żeby na
nas popatrzeć. Spędziliśmy tam kilka bardzo miłych i leniwych dni,
urozmaiconych o kąpiel w morzu, wizytę w bambusowym domu na wodzie do połowu
ryb oraz wyprawę po świeże kokosy. Rodzina cały czas serwowała nam jedzenie i
przekąski , były dwa duże posiłki śniadanio-obiad i kolacja tj. świeżo złowione
ryby i krewetki przyrządzane na różne sposoby – pyszne i jak sądzę zdrowe.
Oprócz tego różne ciastka, z czego najczęstrzym były smażone banany. Rozegraliśmy
też mecz koszykówki 2 bule vs. Dzieciarnia co wzmożyło sympatię do nas jeszcze
bardziej.
|
Posiłek w domu rodziny żony Lali.Ryż, krewetki, dwa rodzaje ryb, smaczne glony i ostry sos. |
|
pasące się na śmieciach na plaży kozy. Kozy swobodnie podróżują sobie po wsi,
czasem łącząc się w stadka czasem tylko we dwie zapuszczając się w jakiejś zaułki.
Nie wiem w jaki sposób ludzie pilnują swoich żeby się nie przemieszały |
|
Łodzie, których używają rybacy do połowu i transportu ryb |
|
Dom z bambusa na wodzie |
|
Już na konstrukcji, po środku mały szałas |
|
Bardzo wiele domów, kilkadziesiąt w zasięgu wzroku |
|
Stąd wypływaliśmy. wrak statku. |
Przed wczoraj byliśmy też wraz z
Julią i jej „rodziną” na wyspie 15 min od Makassaru, gdzie jest (uwaga G.) rafa
koralowa. Nie mam porównania bo snorkelingowałem po raz pierwszy w życiu, ale
na mnie zrobiła wspaniałe wrażenie, kolorowe rybki i korale, jeżozwierze i inne
dziwactwa. Również znacznie się zabrązowiłem. W drodze powrotnej walczyłem o
życie, płynęliśmy małą łódką, a fale były takie, że myślałem, że się zaraz
wywrócimy, no i oczywiście 15 min., ciągłego zalewania falami, tak że już po
chwili byłem zupełnie przemoczony, czarna komedia, bo oprócz strachu miałem też
z tego frajdę.
|
Port w Makassarze |
|
Plaża na Samalonie |
|
Inny widok z wyspy, zdjęcie bardzo ściemnione |
Jeśli chodzi o moją edukację w akademickim
rozumieniu tego słowa, to zaszło jakies nieporozumienie. Do tej pory mieliśmy
tylko dwie lekcje. Zacząłem też uczyć się na własną rękę. Umiem zamówić
jedzenie, przywitać się i pożegnać i dogadać co do ceny, niewiele, ale jestem
nastawiony optymistycznie. W ogóle na moim uniwersytecie wszystko jest „być
może”, „około”, „jeszcze nie”. Wiem, że miasta i uniwersytety, na które
podostawali się inni stypendyści bardzo się od siebie różnią, jedni mają 5 dni
zajęć w tygodniu, opórcz języka masę innych, jak z kultury, tańca, muzyki etc.,
inni jak kilka godzin tyogdniowo (w teorii 6, ale póki co to tak dwa razy mniej).
Swoją pomoc zaoferował też Lala’, który zapowiedział, że będzie nas uczył co
środę, ale nie jest najleoszym nauczycielem. Mimo to, cały czas poznając
Indonyzejczyków nie boję się, że się nie nauczę języka, choć trochę szkoda, bo
pewnie zajmie mi to dłużej czasu. Z drugiej strony „wyluzowanie” naszego
uniwersytetu ma też dobre strony, zawsze można wyjechać na dłużej i nikomu to
nie przeszkadza, trzeba tylko o tym uprzedzić i można sobie jechać nawet na
miesiąc. Ja jeszcze nie planuje dużej podróży, na początku małe kroczki w i
przede wszystkim wokół Makassaru oraz język, potem się zobaczy.
Ciężko
opowiedzieć o wszystkim, to takie chyba najważniejsze punkty mojego programu.
Jak w końcu uda mi się wynająć coś własnego to może będę miał internet na stałe
i kontakt będzie łatwiejszy, także telefoniczny, ale tego jeszcze nie
opracowałem. Nie przeżyłem żadnego szoku kulturowego, właściwie to zaczynam się
tu czuć zaupełnie naturalnie, nie wspaniale, ale właśnie tak jakoś jakbym już
mieszkał tu od dawna, wystarczy sobie przysiąść.
Pozdrowienia z
Celebes,
Jerry :)