wtorek, 2 października 2012

przestwór oceanu



Widok na lewo i prawo naprzeciw naszego uniwersytetu.
Zdjęcie poglądowe.
Drodzy!

        Już 3 tygodnie jestem w Makassarze, z czego półtora przeleżałem w łóżku. Oficjalnie przyznaję się – już jako zdrowa osoba – byłem chory.  Właściwie dolegało mi prawie wszystko od góry do dołu: gorączka pod 39 stopni, infekcja na ustach, okropny ból i infekcja gardła, generalna grypa – ból w stawach i kościach i wisienka na torcie – rozwolnienie, które nie pozwalało oddalać się daleko od pokoju. Tak więc po kilku dniach tych objawów zacząłem domagać się widzenia z lekarzem, nasz opiekun Wildan zabrał mnie do uniwersyteckiej przychodni, ale okazało się, że dziś lekarz nie przyszedł do pracy bo jak się dowiedziałem „być może był zmęczony”. „Będzie jutro rano”, więc tym razem z Ulmah – kolegą Wildana, bo on nie mógł, odwiedziliśmy przychodnię znowu. Lekarza nie było, ale jak wytłumaczył mi kolega „to normalne, bo dziś jest niedziela”. Niedziela jest z resztą osobnym tematem, bo cały czas nie mogę zrozumieć kto i co respektuje wolną niedzielę a kto i co nie, bo np. zajęcia na uniwersytecie jak i wszystkie sklepy działają przez cały tydzień bez zmian. W każdym razie w poniedziałek poszliśmy do przychodni już we trzech, nie wiem czy to miało znaczenie, ale udało mi się dostać do lekarza, najgrubszej Muzułmanki jaką do tej pory widziałem, brzydkiej okrutnie, przypominała Jabbę – taki potwór ze Star Wars. No więc siadłem u niej w gabinecie i zacząłem mówić co mi dolega a kolega tłumaczył, Jabba kiwała głową ze zrozumieniem, przytknęła mi na 3 sekundy do klatki piersiowej stetoskop starego typu, coś zanotowała i gdy skończyłem dała mi kartkę i powiedziała, że to wystarczy. Na tyle nie zrozumiałem sytuacji, że łatwo dałem wyprowadzić się z pokoju, kartka okazała się receptą na – uwaga – multiwitaminę! Zaopatrzony w ten cudowny medykament jeszcze przez prawie tydzień leżałem w łóżku i byłbym poszedł do prywatnego lekarza, ale nie miałem siły, a dzień po dniu powoli było coraz lepiej, więc zrezygnowałem. 


To jeszcze z Jakarty. Po lewej skrawek naszego basenu,
po prawej rzeka, czy też ścieki i slumsy
Nasze dormitorium od środka
Pokój
Łaźnia


Makassar to nie jest miasto przyjemne do mieszkania. Jest ogromny, właściwie nieskończony z uwagi na to, że na liniach dróg płynnie przechodzi w inne miasta i miasteczka, także można jechać prosto przez trzy godziny a miejski (miejski dla tutejszych standardów) charakter prawie się nie zmienia. Poza tym chyba jak w większości miast azjatyckich jest tłoczno, głośno i strasznie brudno. Chyba już mówiłem, że nie ma tu chodników, gdy się jakiś zdarza naprawdę sprawia mi przyjemność, są za to wszędzie obecne śmiecio-ścieki płynące od pojedynczyć domów, wzdłóż ulic do morza, które przy miejskim brzegu jest prawie czarne. Ma to też swoje zalety, Tyna, malutka Indonezyjka, do której miałem kontakt już wcześniej pokazała mi jak prowadzić skuter i choć jest to w tym kotle pojazdów zabawa niebezpieczna to przynosząca bardzo dużo frajdy i satysfakcji szczególnie  gdy uda ci się uniknąć zderzenia. Prowadzę więc chętnie i coraz lepiej, używając przy tym maseczki filtrującej powietrze, jak z resztą wiele osób tutaj.  Męczące w mieście jest to, że właściwie nie ma cichych i otwartych przestrzeni, jak place czy parki, wszędzie głośno i tłoczno. Moja choroba (nie wiem co to dokładnie było, może zatrucie połączone z udarem cieplnym) zbiegła się w czasie z tygodniem ceremonialnego rozpoczęcia roku akademickiego, na który w ramach zwyczaju odwiedzania się zjechało masę studentów z całego kraju. 


A przebieraliśmy się z tymi pięknymi dziewczynami, które potem  zaprezentowały fantastyczny "taniec deszczu", naprawdę był niesamowity
Grali oni i śpiewali swoje piosenki o podwyższonej linii melodycznej, a przede wszystkim napierdalali w bębny przez 24 godziny na dobę przez tydzień, na terenie całego kampusu i dormitorium gdzie mieszkamy. Nie tylko ja nie mogłem spać, choć po kilku dniach zdaje się, że się przyzwyczaiłem, bo pewnej nocy obudziłem się i było zupełnie cicho, zaskoczony zacząłem wsłuchiwać się w głuszę i po ok. 10 sekundach zacząłem słyszeć głośny bęben i krzyki tuż pod moim oknem. Teraz też grają i śpiewają, choć już mniej i nie tak głośno, bo już nie muszą nikogo przekrzykiwać.

W tradycyjnym bugiskim stroju na uroczystość otwarcia roku akdemickiego


W czasie uroczystości


                Ludzie jednak są tutaj bardzo mili i serdeczni, skorzy do pomocy i pogawędki. Ma to oczywiście związek z tym, że jesteśmy „bule”, jak wołają oni na białych cudzoziemców. Bule w Makassarze jest może kilku, więc wciąż jesteśmy dla większości atrakcją. Może to być irytujące, bo jako biały nie możesz czuć się anonimowo, a ludzie cały czas do ciebie krzyczą „hello mister” i często proszą o wspólne zdjęcie. W Indonezji na porządku dziennym są pytania, uchodzące w Europie za niedyskretne, zupełnie nieznajomi ludzie, bądź nowo poznani zadają pytania: „gdzie byłeś?”, „dokąd idziesz?”, wystarczy z kimś nawiązać relację, a pytania w stylu „ile masz lat?”, masz żonę/dziewczynę? Dlaczego nie?” prawdopodobnie zaraz się pojawią. W kampusie moja popularność rośnie, wystarczy na chwilę gdzieś przystanąć i jakiś żądny nowych znajomości bądź z chęci trenowania angielskiego z native speakerem (jestem przecież biały) zaraz podchodzi i zagaduje, zdarzają się bardzo mili, zdarzają się upierdliwi oraz tacy, których nie zraża, że nie są w stanie nic powiedzieć po angielsku, dziewczyny z reguły tylko się śmieją i nieśmiało spoglądają w moim kierunku, chociaż wiem, że kilka prosiło Wildana o mój numer, powiedziałem, żeby nieśmiałym nie dawał! Wczoraj trafił mi się wyjątkowo przyjaźnie nastawiony kolega, zaproponował mi nawet masaż, grzecznie odmówiłem.

Na razie tylko trzy razy opuściłem Makassar. Raz wszyscy studenci Darmasiswy zostaliśmy zaproszeni na ślub kolegi Wildana uczącego się w English Department. Nie szkodzi, że nikt z rodziny nas nie znał, biali ludzie zaszczycili przyjęcie swoją obecnąścią i zapisali się w historii wioski, w której dzieci nigdy w życiu nie widziały białego człowieka. 



Tak na nas reagowały dzieci
Ku mojemu zażenowaniu zostaliśmy posadzeni w najlepszych miejscach tuż koło pary młodej. Samo przyjęcie było dosyć monotonne, a najgorzej to ma para młoda, która w kolorowych i bardzo ładnych ale wielowarstwowych strojach siedzi przez kilka godzin w jednym miejscu i musi cały czas się uśmiechać. 
W tym czasie goście jedzą bogato zastawione podłogi (w domach ludzie zazwyczaj jadają na podłodze) zarówno mięsami i rybami jak wszelkiego rodzaju słodyczami. Mimo, że już wtedy wiedziałem, że z moim brzuchem nie jest dobrze, nie byłem w stanie nie jeść tak silna była życzliwa presja ze strony domowników, którzy cały czas podtykali mi pod nos nowe potrawy i z zaciekawieniem patrzyli na moją reakcję. Naturalnie wzbudzaliśmy powszechną radość i zaciekawienie, masę ludzi robiło sobie z nami zdjęcia i widać było, że są szczęśliwi, że ich odwiedziliśmy. Jedzenie jest najważniejszym elementem wesela, które trwa od popołudnia do nocy, po I turze następuje szybkie sprzątnięcie jadalni i poprawienie wyglądu potraw na „drugi sort” gości, którzy wydają się mało zainteresowani parą młodą, a bardziej tym, żeby sobie dobrze zjeść. Po tych dwóch turach jedzenia, para młoda przebrała się w inny zestaw kolorowych szat i zasiadła w podobnej pozycji ale już pod specjalnie przygotowanym na tę okoliczność namiotem, tak by wszyscy mogli ich oglądać i podziwiać. Trochę nie rozumiem sensu takiego przebiegu uroczystości, bo ile można patrzyć na parę młodą, gdy właściwie nic poza tym się nie dzieje. Indonezyjskie przeboje lecą z wynajętych specjalnie na tę okazję sprzętu grającego, a pod głośnikami tańczą i kotłują się dzieci. Dorośli ludzie siedzą, pala papierosy, niektórzy rozmawiają. I tak to chyba wyglądało do końca, w każdym razie taki obraz zachowałem w pamięci, gdy już trochę po zmroku wracaliśmy do miasta, koledzy do pubu, ja do łazienki.


                W Makassarze żyje na stałe Włoch, były student Darmasiswy na UNISMUH (tj. mój uniwersytet). Włoch, nie pamiętam jak ma na imię, niedawno otworzył włoską pizzerię, dosyć droga, ale nie jadłem. No i on poradził nam żebyśmy spotkali się z Lalą’ bo to może być dla nas bardzo korzystna znajomość. 
Lala' udziela nam lekcji indonezyjskiego


Lala chętnie się z nami spotkał i już po kilku dniach uznał nas za swoją rodzinę, proponując wszystkim by u niego zamieszkali i nazywając swoimi synami i córkami. Lala podobno jest synem ostatniego króla Makassaru, i w ogóle pochodzi z mieszanki najlepszych rodzin z całej wyspy. W każdym razie na pewno jest senior guide in Makassar chyba jedyny, jest też ogólnie rozpoznawalną postacią w mieście, między innymi z powodu swojej ekscentryczności, np. miał aż dziewięć żon, teraz ma tylko dwie, reszta się z nim rozwiodła, ale nawet dwie żony to tutaj rzadkość, zdecydowana większość związków jest monogamiczna, a kilka podpytywanych przeze mnie dziewczyn uważa, że nie chciało by dzielić męża z inną głównie z powodu zazdrości o niego. Lala’ też prowadzi szkołę angielskiego i chyba pomaga ludziom w różnych dziedzinach, faktem jest też, że zna masę ludzi i generalnie jest dobry jeśli chodzi o „załatwianie spraw” każdego typu. 
Dom, w którym mieszkaliśmy
No więc Lala zaprosił nas do rodziny swojej obecnej żony (bardzo miłej i mówiącej trochę po angielsku) do wsi na wybrzeżu. Ponownie stanowiliśmy ogólnowiejskie wydarzenie i sąsiedzi zjeżdżali na skuterach tylko po to żeby na nas popatrzeć. Spędziliśmy tam kilka bardzo miłych i leniwych dni, urozmaiconych o kąpiel w morzu, wizytę w bambusowym domu na wodzie do połowu ryb oraz wyprawę po świeże kokosy. Rodzina cały czas serwowała nam jedzenie i przekąski , były dwa duże posiłki śniadanio-obiad i kolacja tj. świeżo złowione ryby i krewetki przyrządzane na różne sposoby – pyszne i jak sądzę zdrowe. Oprócz tego różne ciastka, z czego najczęstrzym były smażone banany. Rozegraliśmy też mecz koszykówki 2 bule vs. Dzieciarnia co wzmożyło sympatię do nas jeszcze bardziej.

Posiłek w domu rodziny żony Lali.Ryż, krewetki, dwa rodzaje ryb, smaczne glony i ostry sos.
                
pasące się na śmieciach na plaży kozy. Kozy  swobodnie podróżują sobie po wsi,
czasem łącząc się w stadka czasem tylko we dwie zapuszczając się w jakiejś zaułki.
Nie wiem w jaki sposób ludzie pilnują swoich żeby się nie przemieszały


Łodzie, których używają rybacy do połowu i  transportu ryb

Dom z bambusa na wodzie

Już na konstrukcji, po środku mały szałas
Bardzo wiele domów, kilkadziesiąt w zasięgu wzroku


Stąd wypływaliśmy. wrak statku.
        Przed wczoraj byliśmy też wraz z Julią i jej „rodziną” na wyspie 15 min od Makassaru, gdzie jest (uwaga G.) rafa koralowa. Nie mam porównania bo snorkelingowałem po raz pierwszy w życiu, ale na mnie zrobiła wspaniałe wrażenie, kolorowe rybki i korale, jeżozwierze i inne dziwactwa. Również znacznie się zabrązowiłem. W drodze powrotnej walczyłem o życie, płynęliśmy małą łódką, a fale były takie, że myślałem, że się zaraz wywrócimy, no i oczywiście 15 min., ciągłego zalewania falami, tak że już po chwili byłem zupełnie przemoczony, czarna komedia, bo oprócz strachu miałem też z tego frajdę.
Port w Makassarze



                 
Plaża na Samalonie
Inny widok z wyspy, zdjęcie bardzo ściemnione
         Jeśli chodzi o moją edukację w akademickim rozumieniu tego słowa, to zaszło jakies nieporozumienie. Do tej pory mieliśmy tylko dwie lekcje. Zacząłem też uczyć się na własną rękę. Umiem zamówić jedzenie, przywitać się i pożegnać i dogadać co do ceny, niewiele, ale jestem nastawiony optymistycznie. W ogóle na moim uniwersytecie wszystko jest „być może”, „około”, „jeszcze nie”. Wiem, że miasta i uniwersytety, na które podostawali się inni stypendyści bardzo się od siebie różnią, jedni mają 5 dni zajęć w tygodniu, opórcz języka masę innych, jak z kultury, tańca, muzyki etc., inni jak kilka godzin tyogdniowo (w teorii 6, ale póki co to tak dwa razy mniej). Swoją pomoc zaoferował też Lala’, który zapowiedział, że będzie nas uczył co środę, ale nie jest najleoszym nauczycielem. Mimo to, cały czas poznając Indonyzejczyków nie boję się, że się nie nauczę języka, choć trochę szkoda, bo pewnie zajmie mi to dłużej czasu. Z drugiej strony „wyluzowanie” naszego uniwersytetu ma też dobre strony, zawsze można wyjechać na dłużej i nikomu to nie przeszkadza, trzeba tylko o tym uprzedzić i można sobie jechać nawet na miesiąc. Ja jeszcze nie planuje dużej podróży, na początku małe kroczki w i przede wszystkim wokół Makassaru oraz język, potem się zobaczy. 
Ciężko opowiedzieć o wszystkim, to takie chyba najważniejsze punkty mojego programu. Jak w końcu uda mi się wynająć coś własnego to może będę miał internet na stałe i kontakt będzie łatwiejszy, także telefoniczny, ale tego jeszcze nie opracowałem. Nie przeżyłem żadnego szoku kulturowego, właściwie to zaczynam się tu czuć zaupełnie naturalnie, nie wspaniale, ale właśnie tak jakoś jakbym już mieszkał tu od dawna, wystarczy sobie przysiąść.

Pozdrowienia z Celebes,
Jerry :)



 















Powitanie

WITAM