wtorek, 11 grudnia 2012

Polityka


             Obecnie w prowincji "Celebes południowe" toczy się ostra kampania wyborcza o miejsce nowego "gubernora". Prowincja - Sulawesi Selatan to coś takiego jak polskie województwo, ale zdaje się, że tutejszy gubernor ma dużo większe prawa niż polski marszałek województwa. Realna gra toczy się tylko między dwoma kandydatami i stronnictwami ich popierającymi. Jeden z nich to obecny gubernor - Syahrul Yasin Limpo, będzie się ubiegać o reelekcję. Jego główne hasło wyborcze to „Don’t stop komandan”. Komandan to on sam naturalnie. Preferuje styl militarny i rządy twardą ręką. Na większości plakatów przedstawiany jest w mundurze wojskowym, czasem z bronią, albo jakimiś pojazdami wojskowymi w tle, np. z lotniskowcem [!], oczywiście ani Komandan ani Indonezja w ogóle lotniskowca nie mają, nie szkodzi.

Zdarzają się też jednak bardziej familiarne wizerunki . A to jest piosenka wielbiąca Komandana, którą znają chyba wszyscy.
Don't stop Komandan!

Drugi kandydat - Ilham Arief Sirajuddin, obecny major Makassaru, (chyba odpowiednik polskiego prezydenta miasta) preferuje  styl liberalno-akademicki. W garniturze, miło się uśmiecha, nosi okulary, mówi o rozwoju nauki i edukacji, ekonomii.  Zazwyczaj pokazuje się z ze swoim przyszłym wice gubernorem, nie wiem dlaczego, oczywiscie Komandan też takiego ma, ale Ilham ze swoim vice właściwie tworzą duo wyborcze, a komandan pozuje raczej sam. Może chodzi o to, żeby pokazać, że nie chce zagrabić władzy tylko dla siebie, że RAZEM będziemy rządzić, umiem się dzielić, albo upodabnia się to prezydenta Indonezji, który też zazwyczaj paraduje z wiceprezydentem, tak jak u nas prezydent ze swoją żoną. W ogóle, we wszystkich budynkach publicznych i wielu prywatnych miejscach wiszą wizerunki obecnego prezydenta i wiceprezydenta Indonezji, prawie nigdy samego prezydenta. Tak się prezentuje major Makassaru (z lewej strony)ze swoim kochankiem ich piosenka.


Oczywiście piosenka też jest, a w niej miłość do Boga i dzieci, a jakże.


Plakaty wyborcze obu Panów można znaleźć na każdym kroku, cały prowincja, a w szczególności Makassar jest nimi pozalepiana. Indonezyjczycy, a przy najmniej znacząca ich część traktują tę rywalizację i przyszłe wybory naprawdę poważnie. W dniu, w którym doszło do oficjalnego zarejestrowania kandydatów, choć dzień był znany od dawna i jest to po prostu normalny element kampanii tak jak w Europie doszło do zamieszek. Naprawdę poważna sytuacja szykuje się jednak w tuż przed i po ogłoszeniu wyborów, co ma nastąpić dopiero w kwietniu! A patrząc na napięcie i wszechobecną agitację wyborczą ma się wrażenie, że będą w przyszłym tygodniu i tak już od września. Ostatnio w czasie jednego eventu organizowanego przez komandana jeden człowiek próbował wysadzić go w powietrze, komandanowi nic się nie stało, jednak w z powodu wybuchu bomby rannych zostało kilka ludzi. Była tam też moja koleżanka, gruba jak niewiadomoco i z wąsem, ale obrażeń nie odniosła. W każdym razie bez względu na to kto wygra wybory wiadomo, że dojdzie do rozrób i może nie jest bezpiecznie wchodzić w skupiska ludzi. Czekamy więc na bomby i zamieszki, no ale to jeszcze sporo czasu.

Tymczasem kampania trwa. Bardzo dużo sklepów, jadalni, warsztatów, samochodów czy motorów ma naklejki świadczące o poparciu dla jednego z kandydatów. Ciekawe, że nawet służby publiczne takie jak policja czy służba zdrowia ma pojazdy pozaklejane plakatami wyborczymi obu frakcji, chyba zależnie czy jest to służba miejska czy wojewódzka.
Z Komandanem nawet przez pewien czas mieszkałem na jednym osiedlu, ale chyba nigdy go tam nie widziałem, bo prawie wszystkie samochody mają tu ciemne szyby, no a szyby Komandana to wiadomo, ciemne do przesady. Zdaje się, że w samym Makassarze przewagę ma major, ale w reszcie prowincji naturalnie lepiej rozpoznawany jest obecny gubernor. Jak się pytam ludzi, kto wygra to odpowiadają, że nie wiedzą, ale jakoś tak się czuje przewagę Komandana.


             Już jakiś czas temu w ramach kampanii wyborczej Komandan zorganizował event sportowo-kulturalny. Zaprosił przedstawicieli różnych regionów i wiosek z Południowego Celebes, by zaprezentowali swoje tradycje i generalnie unikalne umiejętności. Zostało też zaproszone przedstawicielstwo jednej z wiosek z dalekich wód, by przedstawiło swój tradycyjny taniec z nożami (wygląda trochę jak taniec pijanych paralityków), w czasie którego ranią się nimi bezurazowo. Jak to się dzieje, logicznie jest niewytłumaczalne. Mój kolega, który potrafi taki taniec wykonać, ale pytany jak to się dzieje, że tnąc się nożem nie robi sobie krzywdy, odpowiada  – Nie wiem... Chyba jakaś magia. W każdym razie zaproszenie na takie wydarzenie to dla małej wioski nie lada wyróżnienie, tym bardziej, że z całego regionu zostali zaproszeni tylko oni. Tenże kolega – Maleo studiujący ze mną na uniwersytecie właśnie z tej wioski pochodzi i razem ze swoimi współziomkami, którzy mieli przybyć z jego wyspy, mieli dać pokaz tańca z nożami.Wraz z dwoma innymi kolegami, Abrahamem i Fajarem postanowiliśmy odwiedzić całe wydarzenie, głównie ze względu na Maleo i jego taniec.
Tego dnia było wyjątkowo gorąco, na miejscu był tłum ludzi, tak widzów jak i delegacji z całego regionu. Jak tylko wjechaliśmy na obszar wydarzenia zaczepił mnie jakiś katolicki ksiądz. Wyglądał bardzo żałośnie i współczująco, trochę jak nawiedzony bezdomny, ale taki z misją. W każdym razie księdzu wydawało się, że tylko dlatego, że jestem białym Katolikiem zostanę jego przyjacielem. Mimo, że kilka razy mu powtarzałem, że muszę już iść nie chciał mnie puścić chyba z 15 minut, opowiadając mi o swojej pracy i Bogu. Chciał też oczywiście mój numer (wszyscy chcą), ale wtedy już zdążyłem się nauczyć, żeby numeru nieznanym, a szczególnie dziwnym ludziom nie dawać. Abraham oddalił się szukać miejsca z dobrym widokiem na trybunach, a ja z Fajarem mieliśmy zaparkować motory. Zaraz po tym jak uwolniliśmy się od księdza (który zdaje się trochę nas śledził) i udało nam się znaleźć wolne miejsca parkingowe, zmierzając na trybuny wpadliśmy na nauczyciela Fajara, który był tam w reprezentacji, „Nauczycieli Południowego Sulawesi”.
Ucieszył się bardzo na nasz widok, i zaprosił do paradowania razem z nimi. Grzecznie odmówiłem. On jednak strasznie napierał, zaczął zwracać nam uwagę, że nasze stroje są niewłaściwe, a szczególnie mój – krótkie spodenki i klapki. I że on nam da ich stroje „drużynowe”. Oczywiście za nic w świecie tego nie chciałem, już sobie wyobrażałem jaką radość i śmiech wzbudziłbym w firmowych ciuszkach, ale raz, że niewiele rozumiałem z samej rozmowy, a dwa że przestraszony Fajar mówił, że nie jest w stanie nic zrobić bo to jego nauczyciel. Tracąc kolejne minuty dotarliśmy do samochodu gdzie dostaliśmy oficjalne koszulki i spodnie, oczywiście dla mnie za małe. Chcieliśmy jak najszybciej udać się na widownię żeby nie przegapić tańca Maleo. Ale Nauczyciel powiedział, że nie możemy bo mamy oficjalne stroje reprezentacji, a oni jeszcze nie paradowali i będzie to źle świadczyć o drużynie jeśli któryś z jej członków zamiast czekać na swoją kolej do oficjalnego przemarszu będzie na widowni. Uważałem że to niesprawiedliwy argument post factum, ale coraz bardziej niepewny Fajar, niechętnie przyznawał Nauczycielowi rację.
 – Come on George, let's make photo with them!
– Why?
– You will have a great keepsake.
– But i don't need it...
– Oh it will be great photo, let's do it man
– Ok. let it be...
– Hey George! Don't be so gloomy! start smiling! yeah better, but not so artificial! Can u keep this smile for a second? Hey George let's put your arm around the girl, yeah thats cute now....
Mimo, że tego naprawdę nie lubię uczę się uśmiechać coraz dłużej i wymuszać coraz bardziej naturalny uśmiech. Tu np. byłem w wyjątkowo złym humorze, a zdjęcie wyszło w porządku. 

 – No, no dobra grupujemy się, zaraz będziemy maszerować – zawyrokował Nauczyciel.
Dopiero teraz zrozumiałem, że on chce nasz wciągnąć w tę swoją paradę, z resztą chyba najbardziej żałosną ze wszystkich, małą i niezorganizowaną – Nie dziękuję – powiedziałem. On się tylko uśmiechał poklepywał mnie po ramieniu, a Fajara nieco ostrzej informował, jak Faj mi przekazał – że nie mamy wyjścia.
 – Nie mamy Wyjścia, powiedział Fajar.
 – Ale jak to, nie możemy po prostu podziękować i nie iść? – Wizja maszerowania jako jedyna biała osoba w promieniu kilometra przed kilkutysięcznym tłumem mnie przerażała.
Orkiestra dęta ćwiczy przed występem.
 – Nie. O kurde tak się boje…
Nadzieja, że Fajar jeszcze coś wykombinuje w tym momencie mnie opuściła. Przypominało mi to niedobry sen. Nawet zacząłem do siebie gadać – to tylko zły sen      to jak zły sen      to kurwa jakiś zły sen chyba.
 – Trzymaj – odezwał się Nauczyciel wręczając mi jakąś flagę. Oczywiście odruchowo wziąłem ją do ręki
 – Co to?
 – To nasz sztandar, będziesz go niósł.
 – Słucham!?
 – No tak, uważam, że tak będzie najfajniej jak będziesz otwierał nasz pochód z flagą.
 – …
 – … Będę tuż za tobą…
W tym momencie, czara poniżenia i bycia wykorzystywanym przelała się we mnie.
 – Nie.
Uznałem, że upadłem już tak nisko w swoim braku asertywności, że jeśli teraz nie domówię, to ten człowiek będzie mnie mógł zmusić do wszystkiego. Podałem mu flagę.
 – No nie no Geroge, jest Twoja, daj spokój, nie ma czego się obawiać.
Ale ja już byłem do niego zbyt źle nastawiony by negocjować.

W tym momencie chyba jedyny raz, a przynajmniej jeden z niewielu razy miałem gdzieś całą etykietę, akceptację różnic kulturowych i dostosowywania się do otoczenia i innych ludzi. Zablokowałem się. Nawet gdyby sam Komandan przyszedł prosić mnie o niesieni flagi czy otwieranie marszu, nie przekonałby mnie, odpowiedział bym mu tak samo jak temu kutafonowi, który moim kosztem chciał sobie podnieść prestiż swojej nędznej grupki.  – Bierz tę flagę, albo chuja, sam sobie maszeruj.  – Tak przynajmniej myślałem, użyłem jednak mimo wszystko słów łagodniejszych.
– Weź proszę tę flagę – powiedziałem, wciąż z wyciągniętą w jego stronę ręką.
–  Oj George daj spokój…
– Bierzesz tę flagę, albo nigdzie się stąd nie ruszam! – Nauczyciel Spojrzał na mnie bykiem, ewidentnie rozczarowany moją nagłą zmianą nastawienia.
– Dobrze już dobrze, możesz iść w pierwszej parze…
– I nie idę w pierwszej parze… – Jego wyraz twarzy jeszcze się pogłębił.
– No proszę Cię, fajnie będzie jak będziesz dobrze widoczny.
–  Ani w drugiej! – trochę mu przerwałem. Spojrzał na mnie rozpaczliwie, chyba właśnie niszczyłem jego wspaniałe plany, ale nie dodał nic więcej, może z obawy żeby nie prowokować mnie jeszcze bardziej.
 – I idę po lewej stronie – dodałem, by być dalej od trybun.Wziął flagę i nie chciał na mnie więcej patrzeć.
Stałem więc w trzecie parze po lewej stronie względem kierunku marszu, mając po swojej prawej wyjątkowo wysokiego Indonezyjczyka, który trochę nie zasłaniał. Mimo wszystko i tak były to chyba jedne z bardziej stresujących minut w moim życiu.
 Wchodząc na plac paradny oczywiście zewsząd dało się słyszeć okrzyki – bule! bule! – Ludzie wskazywali mnie rękami, krzyczeli jakieś niezrozumiałe zaczepki i trzęśli się ze śmiechu. Znosiłem to godnie uśmiechając się i machając do publiczności jak modelka – tak jak nam przykazano.W końcu jak wszystko i to minęło.

Najgorsza grupa na evencie, przeczuwałem to od początku. Totalne niezorganizowanie, aż mi było wstyd przed Komandanem.
Przez tego pieprzonego Nauczyciela i jego marsz ominął nas taniec Maleo. Tak, że nic z jego, ani innych pokazów nie zobaczyłem. No a po tym jeszcze jak chcieliśmy się już zbierać okazało się, że Nauczyciel już pojechał zapominając, że w samochodzie są nasze ubrania, telefony, portfel i kluczyki do skutera. Jakąś okrężną drogą, dzięki temu, że Abraham miał telefon po ok. pół godziny udało nam zdobyć się jego numer i się dodzwonić, angażując przy tym całą rzeszę wujków ciotek i siostrzeńców.No więc ja z Fajarem ruszyliśmy do jego domu na motorze Brama, którego zostawiliśmy pod drzewem. Po prawie godzinie jazdy w ciężkich korkach, w najgorszym słońcu, dotarliśmy w końcu do wskazanego domu. Otworzyła nam bardzo miła Pani Żona Nauczyciela, która poinformowała nas, z rozbrajającym uśmiechem, że męża nie ma, pojechał do sklepu, ale powinien nie długo wrócić. Oczywiście naszych rzeczy nam nie zostawił. Byłem tak załamany, a raczej zszokowany, że właściwie się nie złościłem, tylko głupio uśmiechałem z niedowierzaniem. PŻN umiliła nam nieco czas oczekiwania i zaserwowała zimne picie, jakieś ciasteczka i smażone banany. Po ponad godzinie czekania, Nauczyciel wrócił obładowany siatami z zakupami.
Komandan pozdrawia paradujących
 – O już jesteście!? – Zawołał rozradowany jak gdyby nigdy nic. Nie zauważyłem u niego cienia zażenowania. Odebraliśmy nasze rzeczy i przebraliśmy się w normalne ubrania. Na pożegnanie Nauczyciel, któremu musiałem jakoś wcześniej o tym napomknąć (pewnie w pytaniu „Lubisz piłkę nożną? Nie? To jaki sport lubisz?) zagadnął mnie:
 – No to pamiętaj George, żeby mnie odwiedzić na grę w ping-ponga.
- „Tak kurwa, na pewno będę grał z tobą w ping-ponga, nie no kurwa jasne, powiedz coś jeszcze bardziej niewiarygodnego!” – Oh spróbuję, ale mam słabą pamięć – powiedziałem tylko, mszcząc się przy tym za całe moje dzisiejsze pognębienia. Chyba nie zrozumiał, że to była ironia. Zdaje mi się, że Nauczycielowi nawet przez myśl nie przeszło, że dojazd do jego domu i cała sytuacja może stanowić dla kogoś, na przykład dla mnie jakikolwiek problem. Bramm czekał na nas, ponad trzy godziny, nie mając pojęcia czy i kiedy wrócimy. No i po tym jeszcze z pół godziny jazdy do domu. Zły dzień i nie zapomniany, bo to było już chyba ze dwa miesiące temu, ha!

A o to bohaterowie przygody:


Ekipa Maleo. Jego rodzina i sąsiedzi z wioski z dalekich wód. Maleo - 4 od prawej. Gram z nim czasem w ping-ponga.
Abraham i Fajar - pomagają mi sprzątać w pokoju. Tzn. za pierwszym razem kiedy, trzeba było go przystosować, sprzątałem tam dwa dni zanim zdecydowałem się nocować.






****************************************************************************
A od niedzieli przez trzy dni w całym Makassarze organizowane były demonstracje przeciwko korupcji w rządzie. Jedna z nich przed moim "wywrotowym" uniwersytetem.


Univeristas Muhammadiyah Makassar - tutaj studiuję










Takie krzesła używamy na uniwersytecie, musieli je wynieść.



koniec


czwartek, 29 listopada 2012

Jak egzaminowałem położne


Parę dni temu egzaminowałem położne.Uniwersytet medyczny, do nauczania angielskiego swoich studentów wynajmuję zewnętrzną, prywatną firmę. Menadżerka i wszystkoróbka filii makassarskiej jest moją koleżanką. Będą egzaminy ze speakingu i ona koniecznie potrzebuje bule. Dlaczego? Bule, koniecznie, bo zmotywuje dziewczyny.- Nie wiem czy i  na ile motywuję dziewczyny do nauki angielskiego i na jakiej zasadzie miałoby to działać, mnie się wydaję, że chodzi bardziej o to, że bule zatrudniony daje szkole dobrą markę - mamy bule, znaczy jesteśmy dobrzy, więc raczej motywuję potencjalnych klientów. Tak czy siak zgodziłem się pomóc... za całkiem niezłą opłatą. No więc dla mnie to jak praca, ale A mówi, że to pomoc, niech tak będzie. Klas jest dwadzieścia parę, po czterdzieści parę dziewczyn każda. Dużo, a wszystkie przyszłe położne w białych kitlach i w większości w hijabach. Mają one za zadanie przygotować prezentację na temat malarii/dengi/biegunki/HIV/nadciśnienia ciążowego. Po jednym dniu słuchania po kilkakroć o tych samych chorobach czuję, że po skończeniu egzaminowania będę miał je chyba wszystkie na raz. Od początku trochę nie rozumiałem po co zatrudniać do egzaminowania położnych bule, co by nie mówić kilkakrotnie drożej niż lokalnego nauczyciela. Nie rozumiem tego tym bardziej teraz po kilku dniach w robocie. Dziewczyny dosłownie nie umieją prawie nic. Cały materiał biorą z internetu, po tym wszystko czytają nie rozumiejąc jakiś 95% wypowiadanych przez siebie słów. Jeszcze przed egzaminami zostałem poinstruowany, że nie dajemy ocen poniżej "D" (A-najlepsza, B,C,D,E - to oblanie, ale tutaj D "to naprawdę ostateczność). Początkowo punktowaliśmy "wymowę", "wiedzę", "pewność siebie", oraz "pracę w grupie". Po pierwszym dniu jednak zbuntowałem się przeciwko temu idiotycznemu systemowi, bo co niby mam wstawić w "wiedzy", jeśli one żadnej wiedzy nie prezentują i wszystko czytają, no i jeszcze "pewność siebie" i "praca zespołowa", też nie wiadomo co to, a z językiem to ma mało wspólnego. Teraz też nie jest profesjonalnie, ale udało mi się wynegocjować "rozumienie", "wrażenie, pewność siebie, praca w grupie" oraz "rozumienie". Także po każdej, czasem mocno bolesnej prezentacji pytam się dziewczyn o słowa, które przed chwilą przeczytały i proszę by je przetłumaczyły na indonezyjski. Zazwyczaj chodzi mi o najprostsze i najbardziej podstawowe słowa przez nie użyte, np. jako nagłówki. "What is treatment/cause/symptom?" Tak z połowa dziewczyn nie jest w stanie na to odpowiedzieć. Czasem bawię się w ohydnego belfra "What is checking blood pressure?" << gorączkowe szukanie odpowiedzi w slajdach>>, "Ok. What is blood pressure?"... "Blood?"... Dzisiaj dla wyjątkowo niekumatej dziewczyny, byle tylko nie dać jej "D" dodałem jeszcze "house?...dog?...cat?". Nie wiedziała... Ale i tak zda, z "D"

             Ciekawsza jednak jest inna historia. Budynek uniwersytetu jest bezpośrednio połączony z budynkiem szpitala, w którym studentki mogą ćwiczyć na biednych pacjentach. Wchodząc do klasy, gdzie czekała na mnie A, a byli jeszcze inni nauczyciele, poczułem wyjątkowo intensywny zapach jakby masy na ciasta z dużą ilością żółtek, taki ciężki słodki zapach trochę przyjemny, trochę nie. Pachnie jakbyście ciasto robili – mówię. No właśnie, haha chyba ktoś sobie tu gotował, nie my. No i tyle z tego, siedzimy tak z półgodziny o czymś rozmawiamy i w końcu ktoś zwraca uwagę na białe styropianowe pudło stojące tuż obok nas. Co to? – Nie wiemy. A podnosi pokrywę, i natychmiast ją odrzuca krzycząc ze strachu – ORGANY!. Wielkie poruszenie. Oczywiście każdy się zerwał by zobaczyć tajemniczą, straszną zawartość pudła, nikt jednak nie odkrył go całkiem i nie zniósł widoku przez dłużej niż sekundę. W pudle leżały zalane jakąś przezroczystą substancją ludzkie organy. Tak z pięć czy siedem sztuk. Na pewno było serce i żołądek, nie wiem czy właściciel był jeden czy wielu. Organy też nie były świeże, co stwierdzam na podstawie sino-bladego koloru zamiast soczyście czerwonego. Ciężki zapach żółtek rozcieranych z cukrem wypełnił salę jeszcze bardziej. Moi znajomi szybko się jednak przyzwyczaili do obecności organów, traktując to jaką rzecz prawie naturalną, a przynajmniej konieczną. Ja z wrodzonego poczucia wycofania oraz niepewności co do osądu sytuacji, zamilkłem. Szczerze mówiąc zrobiło mi się trochę niedobrze na widok (chyba po raz pierwszy w życiu) ludzkich organów, tak nieludzko porzuconych w naszej klasie, szczególnie gdy sobie trochę wbrew woli wyobrażałem jak leżą i drgają w ciemnym w pudle tuz obok mnie. W tej samej klasie miały zacząć się zaraz egzaminy, Przestraszony wizją siedzenia w jednej klasie przez kilka godzin z pudłem organów za plecami, po jakiejś chwili wahania zasugerowałem A, że może coś w sprawie organów należałoby przedsięwziąć. A rozłożyła ręce – jeśli ktoś je tu zostawił, to widocznie w jakimś celu. Pewnie zaraz ktoś je zabierze. Organów nikt nie zabierał, a my musieliśmy zaczynać egzaminy. 
              Doświadczenie to zaliczam do zdecydowanie nieprzyjemnych.. Słuchanie po x-kroć o tym samych paskudnych chorobach trawiących człowieka, oglądanie nudnych prezentacji oraz dukających dziewczyn, które nie wiedzą co czytają (z resztą gdybym nie widział na slajdzie co, to też bym nie wiedział), powodowało, że po pewnym czasie, właściwie nie byłem w stanie zdecydować, czy mówi ona o HIV czy o biegunce. Dziewczyny przyzwyczajone do tych tematów, nie mają problemów z przedstawianiem na slajdach rozkładających się wagin czy umarłych płodów służących jako tło dla kolorowych tekstów mówiących o samych chorobach. No, a na to wszystko, organy i ich ciężki, otępiający zapach, który nie pozwalał o sobie zapomnieć. Studentki nie wymagały wielkiej uwagi, brnąc przez strony nieznanego sobie specjalistycznego języka medycznego, np: "Some studies suggest that hypoxia resulting from inadequate perfusion upregulates sFlt-1, a VEGF and PlGF antagonist, leading to a damaged maternal endothelium and restriction of placental growth.[22] In addition, endoglin, a TGF-beta antagonist, is elevated in pregnant women who develop pre-eclampsia.[23] Soluble endoglin is likely upregulated by the placenta in response to an upregulation of cell-surface endoglin produced by the maternal immune system, although there is also the potential that sEng is produced by the maternal endothelium. Levels of both sFlt-1 and sEng increase as severity of disease increases, with levels of sEng surpassing levels of sFlt-1 in HELLP syndrome cases. Recent data indicate that Gadd45a stress signaling regulates elevated sFlt-1 expression in pre-eclampsia."... I tak w końcu pytałem je, "what is blood?". Słuchając jednak takiego niekończącego się dukania w prawie nieznajomym języku zdarzało mi się odpływać, w jakieś zwykle turpistyczne wizje. Nie ma co się dziwić, cała sytuacja przypominała nieco surrealistyczny sen. Co by nie mówić kilka z elementów mojego otoczenia było dla mnie zupełnie nowych. Jakaś zapyziała, nieotynkowana sala, sytuacja egzaminu, z drugiej strony biurka, muzułmańskie akuszerki i oczywiście organy w styropianowym pudle, w jakimś sosie. Po skończonych egzaminach nastrój obrzydzenia i wycofania utrzymywał mi się jeszcze przez kilka godzin. W nocy obudziłem się przy pierwszych nawoływaniach muzeinów i dostałem dosłownie kilka sekund na dopadnięcie toalety. Ostra biegunka i wymioty, jakich nie miałem od czasu swojej pierwszej choroby w Indonezji. Czułem się koszmarnie, płynęło wszystko, a ja z bólu i gwałtownych ataków odgórnych i oddolnych nie mogłem zmrużyć oka prawie do południa. Kolejnego  dnia było już na szczęście prawie dobrze. Odpowiedzialnością za ten nieprzyjemny incydent obarczyłem smażone banany i mleko czekoladowe, które spożyłem nieprzyzwoicie późno. Dwa dni później będąc w robocie po raz drugi dowiedziałem się, że A, jak i dwie inne nauczycielki, które spędziły w  klasie zaledwie z godzinę także cierpiały na to samo co ja. I jak tu pozostać nieczułym na unoszący się w powietrzu mistycyzm i nie podejrzewać organów!?  Samych organów już nie ma, ale sos musiał widocznie z pudła wyciekać, bo tam gdzie przedtem stało, jest tłusta plama. Zapach wciąż jest wyraźny, ale wiem przynajmniej za co mi płacą.

wtorek, 2 października 2012

przestwór oceanu



Widok na lewo i prawo naprzeciw naszego uniwersytetu.
Zdjęcie poglądowe.
Drodzy!

        Już 3 tygodnie jestem w Makassarze, z czego półtora przeleżałem w łóżku. Oficjalnie przyznaję się – już jako zdrowa osoba – byłem chory.  Właściwie dolegało mi prawie wszystko od góry do dołu: gorączka pod 39 stopni, infekcja na ustach, okropny ból i infekcja gardła, generalna grypa – ból w stawach i kościach i wisienka na torcie – rozwolnienie, które nie pozwalało oddalać się daleko od pokoju. Tak więc po kilku dniach tych objawów zacząłem domagać się widzenia z lekarzem, nasz opiekun Wildan zabrał mnie do uniwersyteckiej przychodni, ale okazało się, że dziś lekarz nie przyszedł do pracy bo jak się dowiedziałem „być może był zmęczony”. „Będzie jutro rano”, więc tym razem z Ulmah – kolegą Wildana, bo on nie mógł, odwiedziliśmy przychodnię znowu. Lekarza nie było, ale jak wytłumaczył mi kolega „to normalne, bo dziś jest niedziela”. Niedziela jest z resztą osobnym tematem, bo cały czas nie mogę zrozumieć kto i co respektuje wolną niedzielę a kto i co nie, bo np. zajęcia na uniwersytecie jak i wszystkie sklepy działają przez cały tydzień bez zmian. W każdym razie w poniedziałek poszliśmy do przychodni już we trzech, nie wiem czy to miało znaczenie, ale udało mi się dostać do lekarza, najgrubszej Muzułmanki jaką do tej pory widziałem, brzydkiej okrutnie, przypominała Jabbę – taki potwór ze Star Wars. No więc siadłem u niej w gabinecie i zacząłem mówić co mi dolega a kolega tłumaczył, Jabba kiwała głową ze zrozumieniem, przytknęła mi na 3 sekundy do klatki piersiowej stetoskop starego typu, coś zanotowała i gdy skończyłem dała mi kartkę i powiedziała, że to wystarczy. Na tyle nie zrozumiałem sytuacji, że łatwo dałem wyprowadzić się z pokoju, kartka okazała się receptą na – uwaga – multiwitaminę! Zaopatrzony w ten cudowny medykament jeszcze przez prawie tydzień leżałem w łóżku i byłbym poszedł do prywatnego lekarza, ale nie miałem siły, a dzień po dniu powoli było coraz lepiej, więc zrezygnowałem. 


To jeszcze z Jakarty. Po lewej skrawek naszego basenu,
po prawej rzeka, czy też ścieki i slumsy
Nasze dormitorium od środka
Pokój
Łaźnia


Makassar to nie jest miasto przyjemne do mieszkania. Jest ogromny, właściwie nieskończony z uwagi na to, że na liniach dróg płynnie przechodzi w inne miasta i miasteczka, także można jechać prosto przez trzy godziny a miejski (miejski dla tutejszych standardów) charakter prawie się nie zmienia. Poza tym chyba jak w większości miast azjatyckich jest tłoczno, głośno i strasznie brudno. Chyba już mówiłem, że nie ma tu chodników, gdy się jakiś zdarza naprawdę sprawia mi przyjemność, są za to wszędzie obecne śmiecio-ścieki płynące od pojedynczyć domów, wzdłóż ulic do morza, które przy miejskim brzegu jest prawie czarne. Ma to też swoje zalety, Tyna, malutka Indonezyjka, do której miałem kontakt już wcześniej pokazała mi jak prowadzić skuter i choć jest to w tym kotle pojazdów zabawa niebezpieczna to przynosząca bardzo dużo frajdy i satysfakcji szczególnie  gdy uda ci się uniknąć zderzenia. Prowadzę więc chętnie i coraz lepiej, używając przy tym maseczki filtrującej powietrze, jak z resztą wiele osób tutaj.  Męczące w mieście jest to, że właściwie nie ma cichych i otwartych przestrzeni, jak place czy parki, wszędzie głośno i tłoczno. Moja choroba (nie wiem co to dokładnie było, może zatrucie połączone z udarem cieplnym) zbiegła się w czasie z tygodniem ceremonialnego rozpoczęcia roku akademickiego, na który w ramach zwyczaju odwiedzania się zjechało masę studentów z całego kraju. 


A przebieraliśmy się z tymi pięknymi dziewczynami, które potem  zaprezentowały fantastyczny "taniec deszczu", naprawdę był niesamowity
Grali oni i śpiewali swoje piosenki o podwyższonej linii melodycznej, a przede wszystkim napierdalali w bębny przez 24 godziny na dobę przez tydzień, na terenie całego kampusu i dormitorium gdzie mieszkamy. Nie tylko ja nie mogłem spać, choć po kilku dniach zdaje się, że się przyzwyczaiłem, bo pewnej nocy obudziłem się i było zupełnie cicho, zaskoczony zacząłem wsłuchiwać się w głuszę i po ok. 10 sekundach zacząłem słyszeć głośny bęben i krzyki tuż pod moim oknem. Teraz też grają i śpiewają, choć już mniej i nie tak głośno, bo już nie muszą nikogo przekrzykiwać.

W tradycyjnym bugiskim stroju na uroczystość otwarcia roku akdemickiego


W czasie uroczystości


                Ludzie jednak są tutaj bardzo mili i serdeczni, skorzy do pomocy i pogawędki. Ma to oczywiście związek z tym, że jesteśmy „bule”, jak wołają oni na białych cudzoziemców. Bule w Makassarze jest może kilku, więc wciąż jesteśmy dla większości atrakcją. Może to być irytujące, bo jako biały nie możesz czuć się anonimowo, a ludzie cały czas do ciebie krzyczą „hello mister” i często proszą o wspólne zdjęcie. W Indonezji na porządku dziennym są pytania, uchodzące w Europie za niedyskretne, zupełnie nieznajomi ludzie, bądź nowo poznani zadają pytania: „gdzie byłeś?”, „dokąd idziesz?”, wystarczy z kimś nawiązać relację, a pytania w stylu „ile masz lat?”, masz żonę/dziewczynę? Dlaczego nie?” prawdopodobnie zaraz się pojawią. W kampusie moja popularność rośnie, wystarczy na chwilę gdzieś przystanąć i jakiś żądny nowych znajomości bądź z chęci trenowania angielskiego z native speakerem (jestem przecież biały) zaraz podchodzi i zagaduje, zdarzają się bardzo mili, zdarzają się upierdliwi oraz tacy, których nie zraża, że nie są w stanie nic powiedzieć po angielsku, dziewczyny z reguły tylko się śmieją i nieśmiało spoglądają w moim kierunku, chociaż wiem, że kilka prosiło Wildana o mój numer, powiedziałem, żeby nieśmiałym nie dawał! Wczoraj trafił mi się wyjątkowo przyjaźnie nastawiony kolega, zaproponował mi nawet masaż, grzecznie odmówiłem.

Na razie tylko trzy razy opuściłem Makassar. Raz wszyscy studenci Darmasiswy zostaliśmy zaproszeni na ślub kolegi Wildana uczącego się w English Department. Nie szkodzi, że nikt z rodziny nas nie znał, biali ludzie zaszczycili przyjęcie swoją obecnąścią i zapisali się w historii wioski, w której dzieci nigdy w życiu nie widziały białego człowieka. 



Tak na nas reagowały dzieci
Ku mojemu zażenowaniu zostaliśmy posadzeni w najlepszych miejscach tuż koło pary młodej. Samo przyjęcie było dosyć monotonne, a najgorzej to ma para młoda, która w kolorowych i bardzo ładnych ale wielowarstwowych strojach siedzi przez kilka godzin w jednym miejscu i musi cały czas się uśmiechać. 
W tym czasie goście jedzą bogato zastawione podłogi (w domach ludzie zazwyczaj jadają na podłodze) zarówno mięsami i rybami jak wszelkiego rodzaju słodyczami. Mimo, że już wtedy wiedziałem, że z moim brzuchem nie jest dobrze, nie byłem w stanie nie jeść tak silna była życzliwa presja ze strony domowników, którzy cały czas podtykali mi pod nos nowe potrawy i z zaciekawieniem patrzyli na moją reakcję. Naturalnie wzbudzaliśmy powszechną radość i zaciekawienie, masę ludzi robiło sobie z nami zdjęcia i widać było, że są szczęśliwi, że ich odwiedziliśmy. Jedzenie jest najważniejszym elementem wesela, które trwa od popołudnia do nocy, po I turze następuje szybkie sprzątnięcie jadalni i poprawienie wyglądu potraw na „drugi sort” gości, którzy wydają się mało zainteresowani parą młodą, a bardziej tym, żeby sobie dobrze zjeść. Po tych dwóch turach jedzenia, para młoda przebrała się w inny zestaw kolorowych szat i zasiadła w podobnej pozycji ale już pod specjalnie przygotowanym na tę okoliczność namiotem, tak by wszyscy mogli ich oglądać i podziwiać. Trochę nie rozumiem sensu takiego przebiegu uroczystości, bo ile można patrzyć na parę młodą, gdy właściwie nic poza tym się nie dzieje. Indonezyjskie przeboje lecą z wynajętych specjalnie na tę okazję sprzętu grającego, a pod głośnikami tańczą i kotłują się dzieci. Dorośli ludzie siedzą, pala papierosy, niektórzy rozmawiają. I tak to chyba wyglądało do końca, w każdym razie taki obraz zachowałem w pamięci, gdy już trochę po zmroku wracaliśmy do miasta, koledzy do pubu, ja do łazienki.


                W Makassarze żyje na stałe Włoch, były student Darmasiswy na UNISMUH (tj. mój uniwersytet). Włoch, nie pamiętam jak ma na imię, niedawno otworzył włoską pizzerię, dosyć droga, ale nie jadłem. No i on poradził nam żebyśmy spotkali się z Lalą’ bo to może być dla nas bardzo korzystna znajomość. 
Lala' udziela nam lekcji indonezyjskiego


Lala chętnie się z nami spotkał i już po kilku dniach uznał nas za swoją rodzinę, proponując wszystkim by u niego zamieszkali i nazywając swoimi synami i córkami. Lala podobno jest synem ostatniego króla Makassaru, i w ogóle pochodzi z mieszanki najlepszych rodzin z całej wyspy. W każdym razie na pewno jest senior guide in Makassar chyba jedyny, jest też ogólnie rozpoznawalną postacią w mieście, między innymi z powodu swojej ekscentryczności, np. miał aż dziewięć żon, teraz ma tylko dwie, reszta się z nim rozwiodła, ale nawet dwie żony to tutaj rzadkość, zdecydowana większość związków jest monogamiczna, a kilka podpytywanych przeze mnie dziewczyn uważa, że nie chciało by dzielić męża z inną głównie z powodu zazdrości o niego. Lala’ też prowadzi szkołę angielskiego i chyba pomaga ludziom w różnych dziedzinach, faktem jest też, że zna masę ludzi i generalnie jest dobry jeśli chodzi o „załatwianie spraw” każdego typu. 
Dom, w którym mieszkaliśmy
No więc Lala zaprosił nas do rodziny swojej obecnej żony (bardzo miłej i mówiącej trochę po angielsku) do wsi na wybrzeżu. Ponownie stanowiliśmy ogólnowiejskie wydarzenie i sąsiedzi zjeżdżali na skuterach tylko po to żeby na nas popatrzeć. Spędziliśmy tam kilka bardzo miłych i leniwych dni, urozmaiconych o kąpiel w morzu, wizytę w bambusowym domu na wodzie do połowu ryb oraz wyprawę po świeże kokosy. Rodzina cały czas serwowała nam jedzenie i przekąski , były dwa duże posiłki śniadanio-obiad i kolacja tj. świeżo złowione ryby i krewetki przyrządzane na różne sposoby – pyszne i jak sądzę zdrowe. Oprócz tego różne ciastka, z czego najczęstrzym były smażone banany. Rozegraliśmy też mecz koszykówki 2 bule vs. Dzieciarnia co wzmożyło sympatię do nas jeszcze bardziej.

Posiłek w domu rodziny żony Lali.Ryż, krewetki, dwa rodzaje ryb, smaczne glony i ostry sos.
                
pasące się na śmieciach na plaży kozy. Kozy  swobodnie podróżują sobie po wsi,
czasem łącząc się w stadka czasem tylko we dwie zapuszczając się w jakiejś zaułki.
Nie wiem w jaki sposób ludzie pilnują swoich żeby się nie przemieszały


Łodzie, których używają rybacy do połowu i  transportu ryb

Dom z bambusa na wodzie

Już na konstrukcji, po środku mały szałas
Bardzo wiele domów, kilkadziesiąt w zasięgu wzroku


Stąd wypływaliśmy. wrak statku.
        Przed wczoraj byliśmy też wraz z Julią i jej „rodziną” na wyspie 15 min od Makassaru, gdzie jest (uwaga G.) rafa koralowa. Nie mam porównania bo snorkelingowałem po raz pierwszy w życiu, ale na mnie zrobiła wspaniałe wrażenie, kolorowe rybki i korale, jeżozwierze i inne dziwactwa. Również znacznie się zabrązowiłem. W drodze powrotnej walczyłem o życie, płynęliśmy małą łódką, a fale były takie, że myślałem, że się zaraz wywrócimy, no i oczywiście 15 min., ciągłego zalewania falami, tak że już po chwili byłem zupełnie przemoczony, czarna komedia, bo oprócz strachu miałem też z tego frajdę.
Port w Makassarze



                 
Plaża na Samalonie
Inny widok z wyspy, zdjęcie bardzo ściemnione
         Jeśli chodzi o moją edukację w akademickim rozumieniu tego słowa, to zaszło jakies nieporozumienie. Do tej pory mieliśmy tylko dwie lekcje. Zacząłem też uczyć się na własną rękę. Umiem zamówić jedzenie, przywitać się i pożegnać i dogadać co do ceny, niewiele, ale jestem nastawiony optymistycznie. W ogóle na moim uniwersytecie wszystko jest „być może”, „około”, „jeszcze nie”. Wiem, że miasta i uniwersytety, na które podostawali się inni stypendyści bardzo się od siebie różnią, jedni mają 5 dni zajęć w tygodniu, opórcz języka masę innych, jak z kultury, tańca, muzyki etc., inni jak kilka godzin tyogdniowo (w teorii 6, ale póki co to tak dwa razy mniej). Swoją pomoc zaoferował też Lala’, który zapowiedział, że będzie nas uczył co środę, ale nie jest najleoszym nauczycielem. Mimo to, cały czas poznając Indonyzejczyków nie boję się, że się nie nauczę języka, choć trochę szkoda, bo pewnie zajmie mi to dłużej czasu. Z drugiej strony „wyluzowanie” naszego uniwersytetu ma też dobre strony, zawsze można wyjechać na dłużej i nikomu to nie przeszkadza, trzeba tylko o tym uprzedzić i można sobie jechać nawet na miesiąc. Ja jeszcze nie planuje dużej podróży, na początku małe kroczki w i przede wszystkim wokół Makassaru oraz język, potem się zobaczy. 
Ciężko opowiedzieć o wszystkim, to takie chyba najważniejsze punkty mojego programu. Jak w końcu uda mi się wynająć coś własnego to może będę miał internet na stałe i kontakt będzie łatwiejszy, także telefoniczny, ale tego jeszcze nie opracowałem. Nie przeżyłem żadnego szoku kulturowego, właściwie to zaczynam się tu czuć zaupełnie naturalnie, nie wspaniale, ale właśnie tak jakoś jakbym już mieszkał tu od dawna, wystarczy sobie przysiąść.

Pozdrowienia z Celebes,
Jerry :)



 















Powitanie

WITAM